Sojusz Polski z Francją potwierdza trafność prośby skierowanej do Stwórcy przez kardynała Richelieu: Boże, strzeż nas od przyjaciół, bo z wrogami jakoś sobie damy radę.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Chcę, aby przypadkowi Polski przyjrzano się w sposób całościowy. I aby w kwestiach dotyczących [łamania] praw i wartości UE wprowadzono sankcje – zadeklarował pod koniec kampanii wyborczej Emmanuel Macron. Nowy prezydent Francji zapowiedział też, iż nie zamierza „tolerować kraju, który w Unii rozgrywa różnice kosztów społecznych”, oskarżając Polskę o dumping w postaci zbyt niskich podatków i płac.
Od czasu powstania strefy euro proces dezindustrializacji Francji przyspieszył. Na co nałożyła się stagnacja ekonomiczna pogłębiona krachem 2008 r. Dla V Republiki odzyskanie gospodarczej werwy to kwestia kluczowa. Poparcie, jakim cieszy się Marine Le Pen, wskazuje, kto może zostać następnym prezydentem, jeśli to poczucie beznadziejności nie zostanie przełamane. A w odwodzie czeka inny antysystemowiec, skrajnie lewicowy Jean-Luc Mélenchon. Obojgu marzy się nowa republika z nową elitą władzy, uwolniona od zobowiązań wobec Unii. Co powoduje, że interesy Macrona, starych elit, Brukseli i Berlina stały się zbieżne. A to niedobra dla nas wiadomość. Pechowo dla nas Francja nadal ma kluczowe znaczenie w Unii i jeśli zgodnie współpracuje z Niemcami, oba kraje są w stanie narzucić kierunek zmian całej Wspólnocie.
Tak relacje z Paryżem mogą zdecydować o przyszłości Polski. Co wcale nie byłoby czymś nowym, a co najwyżej ciągiem dalszym starego dramatu.
Samotny płaci więcej
Przejęcie władzy przez bolszewików w Rosji stało się dla Francji tragedią, bo traciła sojusznika, dzięki któremu szachowała Niemcy. Rząd w Paryżu musiał więc szukać rozwiązań zastępczych – najważniejszym stała się niepodległa Polska. Podczas konferencji wersalskiej odrodzona Rzeczpospolita dzięki Francji odzyskała Wielkopolskę, część Pomorza Gdańskiego i Górnego Śląska. Polacy zachwyceni tą życzliwością pokochali sojusznika jeszcze mocniej niż w czasach napoleońskich, choć Francja nie chciała się z nami wiązać żadnym sojuszem. Działo się tak, dopóki bolszewicy nie pobili wojsk białych. To oraz klęska Armii Czerwonej pod Warszawą zmieniły sytuację. Dla francuskiego rządu stało się jasne, że panowanie komunistów może potrwać w Rosji dłużej, a II RP mimo wszystko nie jest państwem sezonowym.
Jesienią 1920 r. naczelnik państwa Józef Piłsudski został zaproszony do Paryża. Euforyczne przyjęcie tego faktu w Warszawie było dalece przedwczesne. Bo Piłsudskiego, wraz z towarzyszącymi mu ministrem spraw zagranicznych Eustachym Sapiehą i ministrem spraw wojskowych gen. Kazimierzem Sosnkowskim, czekało 3 lutego 1921 r. oziębłe powitanie. „Jego (Piłsudskiego – aut.) pociąg nie wjechał, tak jak to było praktykowane w takich okolicznościach, na dworzec Bois de Boulogne, a na Gare du Nord, gdzie nie został powitany przez prezydenta Francji, ani przez marszałka Focha, lecz przez premiera A. Brianda” – pisze w opracowaniu „O sprawie pobytu Józefa Piłsudskiego w Paryżu (1921 r.)” Jerzy M. Roszkowski. – Gospodarze tłumaczyli to faktem, że Polska nie miała jeszcze konstytucji, dlatego Piłsudskiego nie potraktowali jako głowy państwa. Było to jednak postępowanie wbrew przyjętym zasadom, tym bardziej iż naczelnik państwa miał faktycznie znacznie większe uprawnienia niż konstytucyjny prezydent Francji.
Okazane lekceważenie dałoby się przełknąć, gdyby towarzyszyło mu szybkie zawarcie sojuszu. Jednak rokowania szły opornie, bo francuscy wojskowi byli przeciwni wiązaniu się z młodym państwem. Ich opór udało się przełamać dzięki uporowi rządzących Francją socjalistów: premiera Aristide’a Brianda i prezydenta Alexandre’a Milleranda. Notabene z oboma Piłsudski zawarł prywatną znajomość jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, co bardzo pomogło podczas rozmów. Choć nie gwarantowało wielkich sukcesów. Wyczerpana wojną Francja chciała uzyskać od Polski maksymalnie możliwe korzyści gospodarcze przy udzieleniu jak najmniej wiążących obietnic. Osamotniona Rzeczpospolita miała zbyt słabą pozycję negocjacyjną, by móc stać się równorzędnym partnerem. Stąd podpisana pod koniec lutego 1921 r. konwencja wojskowa wprawdzie zakładała, że Polska i Francja gwarantują sobie wzajemnie „skuteczną i szybką pomoc” w wypadku niemieckiej agresji, lecz zawierała haczyk. Wspomniana agresja musiała „wychodzić z terytorium Niemiec” i dotyczyć ziem już prawnie należących do II RP. Co oznaczało, że konflikt o tereny sporne, czyli Górny Śląsk i Gdańsk, nie zobowiązywał III Republiki do niczego. Ponadto Polska musiała konsultować z rządem w Paryżu wszelkie plany dotyczące Europy Środkowej. W zamian dostaliśmy obietnicę kredytu w wysokości 400 mln franków na rozbudowę armii i przemysłu zbrojeniowego.
Wschodnioeuropejska kolonia
O tym, że polityczna samotność słono kosztuje, przekonano się w kraju nad Wisłą od razu. Zaczęło się od próby zbudowania w Starachowicach fabryki amunicji we współpracy z koncernem Schneider et Cie. Francuzi w zamian za udział w inwestycji zażądali od II RP kontraktu na zbudowanie wytwórni karabinów i dział. Potem dorzucili postulat otrzymania monopolu na dostawy uzbrojenia dla armii. A choć wszystko to im obiecano, zwlekali z zainstalowaniem maszyn w Starachowicach. O co szła gra, okazało się w 1923 r., kiedy Schneider et Cie sfinalizował wykupienie pakietu akcji czeskiej Skody. Następnie szef korporacji Eugene II Schneider przedłożył Ministerstwu Spraw Wojskowych propozycję nie do odrzucenia – Polska miała zamawiać dostawy amunicji i dział od Skody, rezygnując z dokończenia budowy fabryki w Starachowicach. Nikogo we Francji nie obchodziło, że sojusznik uznaje Czechosłowację za wrogi kraj z powodu sporu o Zaolzie. Twardy opór tym żądaniom postawił ponownie mianowany na ministra spraw wojskowych gen. Sosnkowski. Tworząc program budowy kluczowych zakładów zbrojeniowych za fundusze z budżetu państwa.
Na jednej aferze się nie skoczyło. Symbolem kolonialnej zależności od Francji stała się afera żyrardowska mająca początek za rządów premiera Wincentego Witosa. Zakłady włókiennicze w Żyrardowie należały przed I wojną światową do grona największych fabryk tej branży w Europie. Gdy Rosjanie wycofywali się z Królestwa Polskiego, maszyny wywieziono w głąb imperium Romanowów. Rząd II RP za 2,6 mln franków kupił nowe. Po czym w połowie 1923 r. Ministerstwo Skarbu sprzedało fabrykę Marcelowi Boussacowi za 448 tys. franków. Francuski inwestor nie wyłożył ich z własnej kieszeni, lecz dostał w formie kredytu od polskiego rządu w złotówkach. Za sprawą hiperinflacji pół roku później Boussac na spłacenie pożyczki potrzebował jedynie 18 tys. franków. Taką więc kwotę w rzeczywistości wydał na kupno fabryki wartej ponad 3 mln franków. Świetny biznes Boussac zakończył doprowadzeniem zakładów w Żyrardowie do upadku, a cały zysk wytransferował do ojczyzny.
Jeszcze bardziej obłowili się ludzie zarządzający Francusko-Polskimi Zakładami Samochodowymi i Lotniczymi Frankopol, którym koneksje w Ministerstwie Spraw Wojskowych gwarantował płk Włodzimierz Zagórski. Pilotowany przez niego kontrakt zakładał, iż jeszcze nieistniejąca wytwórnia dostarczy polskiemu lotnictwu 500 samolotów i 2,7 tys. silników. Na poczet zamówienia wypłacono firmie 700 tys. złotych i 5 mln franków. Gros tej sumy poszło na zakupienie we Francji 680 starych obrabiarek dostarczonych przez USA podczas I wojny oraz rozpoczęcie budowy dwóch hal fabrycznych na Okęciu. Publiczne pieniądze sukcesywnie znikały, lecz sprawą zainteresowano się dopiero wiosną 1926 r. Powołana naprędce komisja pojechała na Okęcie, gdzie zastała dwie niedokończone hale, w których pracowało 250 osób. Z czego 50 zajmowało się konserwowaniem obrabiarek. Przez trzy lata Frankopol zajmował się remontem dwóch kadłubów myśliwców Spad S-61C1 i niczym więcej. „Było to robione prawdopodobnie w tym celu, żeby nigdy nie robić silników w Polsce, co najwyżej montować części, a lotnictwo zmuszać do kupowania tego sprzętu we Francji” – zapisał gen. Ludomił Rayski we wspomnieniach „Słowa prawdy o lotnictwie polskim 1919–1939”.
Kubeł zimnej wody
Francuskie „numery” nie byłyby możliwe, gdyby nie udział w nich wielu polskich polityków oraz oficerów. Szczytowe momenty tej kooperacji zawsze przypadały na czas, gdy funkcję premiera lub ministra spraw wojskowych pełnił Władysław Sikorski. Choć w afery byli umoczeni jego współpracownicy, to nie znaleziono dowodów, by generał bezpośrednio uczestniczył w przekrętach. Zresztą nie zdarzyło się, by ktoś poniósł odpowiedzialność za „numer”. Jedyny wyjątek stanowi gen. Michał Żymierski, który jako szef Administracji Armii do spraw Uzbrojenia razem z francuskimi inwestorami ustawił przetarg na maski przeciwgazowe. Wytwarzane przez spółkę Protekta nie dość, że były najdroższe, to jeszcze niemal połowa z nich nie chroniła przed zatruciem. Przez ten feler afera wyszła na jaw, a Żymierski trafił do więzienia.
Kiedy kooperacja polsko-francuska kwitła w najlepsze, poseł polski w Republice Weimarskiej Kazimierz Olszowski w połowie 1924 r. odkrył rzecz wstrząsającą. Między Paryżem a Berlinem trwały dyskretne negocjacje w sprawie przebiegu niemieckich granic. Minister spraw zagranicznych Aleksander Skrzyński polecił ambasadorowi we Francji Alfredowi Chłapowskiemu, by zapytał premiera Édouarda Herriota, czy to prawda. Ten zaprzeczył, jednak kilka dni później tajne negocjacje opisała francuska prasa. Na szczęście rozmowy niczego konkretnego nie przyniosły, lecz ośmielony nimi minister spraw zagranicznych Niemiec Gustav Stresemann w maju 1925 r. oświadczył: „Nie ma ani jednego Niemca, który by uważał nasze granice wschodnie za zgodne z prawem narodów i definitywne”.
Miesiąc później Berlin zablokował eksport węgla z polskiego Górnego Śląska, wszczynając wojnę celną z II RP. To uderzenie postawiło Polskę na skraju bankructwa. W tym samym czasie francuski sojusznik organizował konferencję w Locarno, zamierzając razem z Wielką Brytanią i Niemcami dopracować bieg linii granicznych na Zachodzie. Po bezowocnej okupacji Zagłębia Ruhry minister spraw zagranicznych Francji Aristide Briand postanowił zmienić politykę wobec Republiki Weimarskiej. Zamiast trzymać niemiecki rząd pod lufą rewolweru, wybrał poprawę relacji. Tę woltę przeprowadzono w bardzo brutalny sposób. Po licznych apelach z Warszawy ministrowi Skrzyńskiemu pozwolono w końcu przyjechać do Locarno na drugą turę negocjacji w październiku 1925 r. Jednak nie został wpuszczony na salę obrad. Razem z ministrem spraw zagranicznych Czechosłowacji musiał siedzieć w pokoju obok. Tak czekał każdego dnia, przez tydzień. Dzień przed podpisaniem traktatu wysłał swojego asystenta do członka delegacji francuskiej z żądaniem wpuszczenia na salę obrad. Skrzyński zagroził, iż w przypadku odmowy wedrze się na salę siłą. Dopiero wtedy Briand zezwolił na obecność Polaka, co niewiele zmieniło. W sygnowanym przez mocarstwa pakcie reńskim ustalono bieg jedynie zachodniej granicy Niemiec. Kwestia ziem wschodnich pozostała otwarta.
„Francuzi złożyli interesy Polski na ołtarzu ugody z Niemcami” – zapisał Stanisław Cat-Mackiewicz. Polityczna gra Brianda ustawiła Francję w idealnej sytuacji. Niemcy toczące wojnę celną z Polską nie mogły sobie pozwolić na zbytnie zadrażnianie relacji ze swoim zachodnim sąsiadem, by nie znaleźć się w kleszczach. Musiały więc iść na ustępstwa wobec Francji. Ze swojej strony Paryż podtrzymywał ocieplenie stosunków z Berlinem, bo przecież to nie on płacił za nie rachunki.
Wstawanie z kolan
„Marszałek zbliża się dzień po dniu do władzy. Jeśli jego przeciwnicy chcieliby odsunąć go od niej w sposób zbyt brutalny, będzie przypuszczalnie próbował zapewnić ją sobie siłą” – ostrzegał w raporcie posłanym Briandowi 6 maja 1926 r. Jules Laroche. Prognoza ambasadora III Republiki w Warszawie wkrótce się sprawdziła. „Piłsudski chce utrzymać sojusz z Francją, bo nie może go zastąpić, ale wykonuje go bez entuzjazmu, a nawet sceptycznie” – raportował później Laroche.
Przez pierwsze lata rządów sanacji, gdy szefem dyplomacji był lubujący się w dyskrecji August Zaleski, relacje z Francją układały się pozornie lepiej niż przed zamachem majowym. Jednocześnie Piłsudski dążył do tego, by uniezależnić II RP od przymusu trwania w nierównoprawnym związku. Pierwszym krokiem ku temu stało się zawarcie w 1932 r. układu o nieagresji z ZSRR. Kolejny musiał przynieść poprawę relacji z Berlinem. Co oznaczało równie radykalny zwrot, jak ten przeprowadzony kilka lat wcześniej przez Brianda. Wykonanie tej operacji marszałek powierzył swojemu ulubieńcowi Józefowi Beckowi. Kierując się nie tylko tym, iż zawsze okazywał mu on ślepe oddanie.
„Beck był i pozostał jedną z tych osób, które w sposób jawny lub z ukrycia służą polityce wrogiej wpływom francuskim. On był sprawcą aresztowania agentów francuskiej Służby Informacyjnej, w czasie którego skonfiskowano posiadane przez nich dokumenty, a w kilku przypadkach także pieniądze” – zaalarmował zwierzchników pod koniec 1921 r. szef francuskiej Misji Wojskowej w Polsce gen. Henri Niessel. Beck obejmował wówczas posadę attaché wojskowego w Paryżu. „Dopóki Beck miał wpływ na działalność Drugiego Biura Sztabu Generalnego (wywiad wojskowy – aut.), nasza Służba Informacyjna napotykała trudności nie do pokonania, podważano sens jej istnienia, czyniono wszystko, aby uczynić ją bezużyteczną” – skarżył się Niessel.
Wyczyny Becka nie zostały zapomniane. Gdy w 1930 r. Piłsudski powierzył mu stanowisko wiceministra spraw zagranicznych, francuscy dyplomaci przyglądali się pułkownikowi z uwagą. Odnotowano jego rozwód oraz poślubienie dawnej kochanki. Mimo wytężonej czujności końcówka 1932 r. zaskoczyła francuskich dyplomatów. August Zalewski niespodziewanie został zdymisjonowany i jego miejsce zajął właśnie Beck. Nowy szef polskiego MSZ wyróżniał się tym, że – jak zanotował jego podwładny Jan Meysztowicz – „nie znosił protekcyjnego stosunku do Polski, nie chciał, by traktowano Polskę jako narzędzie polityki francuskiej”.
Rozluźnianie związków z sojusznikiem rozpoczęto od likwidacji Francuskiej Misji Wojskowej nieustannie wtrącającej się w wewnętrzne sprawy polskiej armii. Po czym wydarzenia nabrały tempa. W Niemczech do władzy doszedł Adolf Hitler, który natychmiast postawił na forum międzynarodowym kwestię rewizji granicy z Polską. Warszawa twardo odpowiedziała. Wezwany w kwietniu 1933 r. na spotkanie ambasador Laroche usłyszał od Becka: „Jeżeli jakieś państwo, samo lub w towarzystwie innych, zechce pokusić się chociaż o jeden metr kwadratowy naszego terytorium, przemówią armaty”. Polska starała się też stworzyć wrażenie gotowej na wojnę prewencyjną, koncentrując na Pomorzu kilka dywizji.
Była to gra pozorów, bo w Warszawie nie wierzono, by pacyfistyczna Francja wsparła nas w konflikcie z Berlinem. Piłsudski zaś nie kwapił się do samotnego starcia, choć traktat wersalski zredukował niemiecką armię do ledwie 100 tys. żołnierzy. Także Hitlerowi wojna była nie na rękę. III Rzesza potrzebowała kilku lat więcej, by stworzyć armię zdolną zmienić porządek w Europie.
Postrach Paryża
W podróż do Francji Beck wybrał się we wrześniu 1933 r., a tam na własnej skórze przekonał się, jak bardzo gospodarze go nie lubią. Potem prezydent Albert Lebrun ugościł go skromnym podwieczorkiem. Po bezowocnych rozmowach na dworzec kolejowy, by pożegnać gościa, nie pofatygował się nikt. Pracownicy francuskiego MSZ przesłali informację, iż z powodu awarii samochodu nie zdążą na czas. Beck cierpliwie zniósł upokorzenia, po czym sfinalizował negocjacje z Hitlerem na temat zawarcia 10-letniego układu o niestosowaniu przemocy.
Podpisany w styczniu 1934 r. dokument przeraził Paryż. W tamtejszej prasie ukazały się artykuły atakujące Becka. Oskarżano go w nich m.in. o cierpienie na antyfrancuską fobię i o współpracę z niemieckim wywiadem. Próbowano też organizować intrygi mające doprowadzić do jego dymisji. W co zaangażował się mocno gen. Sikorski. Wszystko na próżno, bo pozycja ulubieńca Piłsudskiego okazała się bardzo mocna i nie zmieniła jej nawet śmierć marszałka. Bardzo szorstka przyjaźń z Paryżem zaczęła się ocieplać w 1937 r. Pierwszą jaskółką stały się lepsze relacje między Beckiem a nowym francuskim ambasadorem Leonem Noëlem.
Nadal jednak przeważała nieufność. Gdy Polska sondowała możliwość zorganizowania na Madagaskarze kolonii dla żydowskich osadników z II RP, wzbudziła wręcz histeryczną reakcję. Na pierwszych stronach francuskiej prasy pojawiły się tytuły: „Nie chcemy polskich Żydów”, a Becka zaczęto oskarżać o próbę aneksji Madagaskaru. Wiązało się to z podnoszonymi przez część sanacyjnych elit żądaniami kolonii dla Polski. Co notabene Beck uznawał za zupełny absurd. O tym, jak bardzo się tego obawiała francuska dyplomacja, najlepiej świadczył przebieg kolacji, którą Jadwiga Beck przygotowała dla ministra spraw zagranicznych Yvona Delbosa, gdy ten w grudniu 1937 r. gościł w Warszawie. Żona pułkownika, chcąc zrobić niespodziankę uwielbiającemu żeglarstwo mężowi, ułożyła przekąski na naczyniach wyglądających jak żaglówki, pływających po spodeczkach z wodą. A przecież okręty musiały każdemu skojarzyć się z morzem, a morze z koloniami. „Chcąc od początku zwrócić uwagę na polskie ambicje, użyto dość nieoczekiwanego sposobu. Na śniadaniu wydanym przez państwa Becków dla naszego ministra tylko okręty i morskie emblematy znajdowały się na stole” – napisał w raporcie ambasador Noël.
Niedokończone odwrócenie sojuszy
Zaledwie miesiąc wcześniej podczas tajnej narady w Kancelarii Rzeszy Adolf Hitler poinformował najbliższych współpracowników o swoich zamiarach na przyszłość. Chcąc zapewnić Niemcom Lebensraum, postanowił przyłączyć do III Rzeszy Austrię i Czechy. Następnie zamierzał pokonać Francję i Anglię, by na koniec podbić Związek Radziecki. Polsce wyznaczył rolę kraju satelickiego, z którym chciał wspólnie pomaszerować na Moskwę. W takiej sytuacji przywódcy sanacji nie mogli uciec od wyboru: związać się z III Rzeszą czy zacieśnić więzy z Paryżem. Przyjaźń z Hitlerem groziła utratą suwerenności, a w przyszłości nawet niepodległości. Z kolei gwarancje dawane przez III Republikę zdawały się palcem na wodzie pisane. Beck starał się balansować między mocarstwami, jednocześnie próbując stworzyć swoje wymarzone Międzymorze.
Taka postawa jeszcze nie kolidowała z planami Berlina, więc Hitler nakazał anschluss Austrii, a potem zażądał od Czechosłowacji Sudetów. Wielka Brytania odpowiedziała strategią appeasementu, czyli godziła się na żądania Niemiec za obietnicę pokoju. Natomiast Paryż usiłował skłonić Polskę do wspólnej obrony Czechosłowacji. „Francja chce, byśmy zaangażowali się przeciwko Niemcom, podczas gdy ona sama pozostałaby na uboczu” – twierdził w raporcie wysłanym z Paryża ambasador Juliusz Łukasiewicz. „Jeślibyśmy nawet poszli »na ostro« z Hitlerem, to kto nas poprze? Przecież sprzedano by nas jak bułkę za grosze” – oznajmił Beck w sierpnia 1938 r. podczas rozmowy z ambasadorem Józefem Lipskim w Berlinie. Zaprzepaszczając tak ostatnią realną szansę zatrzymania III Rzeszy. Także Wielka Brytania i Francja podczas konferencji w Monachium zgodziły się zaspokoić roszczenia Hitlera, a Polska anektowała Zaolzie.
Miesiąc po Monachium Beck przekonał się, że wpadł w zastawioną przez Hitlera pułapkę. W Berlinie minister spraw zagranicznych III Rzeszy Joachim von Ribbentrop przekazał ambasadorowi Lipskiemu stanowisko swojego wodza. Führer żądał przyłączenia Gdańska do Rzeszy oraz przeprowadzenia przez Pomorze eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej. W zamian ofiarował osobny port na terenie Gdańska, podobnie eksterytorialne autostradę i linię kolejową oraz przedłużenie układu o niestosowaniu przemocy o 25 lat. A co najważniejsze, zapraszał Polskę do wymierzonego w ZSRR paktu antykominternowskiego. Rozmowy przeciągnęły się do stycznia 1939 r., gdy Beck ostatecznie odrzucił wszystkie żądania Berlina. A skoro Polska nie chciała zostać sojusznikiem III Rzeszy, wojna stawała się nieunikniona. Co oznaczało konieczność oparcia się na starym sojuszu z Francją i udzielonych przez Wielką Brytanię gwarancjach. Wprawdzie mocarstwa 3 września 1939 r. wypowiedziały Niemcom wojnę, lecz dziewięć dni później, na tajnej konferencji w Abbeville, zapadła decyzja o odwołaniu planowanej ofensywy na zachodnim froncie.
Koniec końców to Polska zapłaciła rachunek za francuskie interesy strategiczne. W tych okolicznościach prawdziwą wisienką na torcie stało się zmuszenie przez Paryż rządu Rumunii, by wbrew układom sojuszniczym internował sanacyjną elitę władzy: prezydenta, premiera, naczelnego wodza oraz Becka. Przy czym nie była to zemsta, lecz zimna kalkulacja. Na nowego premiera rządu polskiego wykreowano od dawana oddanego francuskim interesom gen. Sikorskiego. Ten miał dla Paryża bezcenną zaletę polegającą na realizowaniu żądań sojusznika bez stawiania jakichkolwiek warunków.