Czy przywódca USA obniży daniny i uprości sposób ich ściągania? Nie tylko Ameryka zamarła w oczekiwaniu na jego decyzję.
W zeszłym tygodniu Trump zapowiedział, że w środę – czyli już dziś – ujawni plan „być może największych cięć podatkowych, jakie kiedykolwiek mieliśmy”. Na tym koniec konkretów, jeśli chodzi o planowane działania. Obserwatorom pozostaje jedynie domyślać się, co miał na myśli nowy lokator Białego Domu. Pewnych wskazówek mogą dostarczać zapowiedzi z kampanii wyborczej. Amerykańska prasa nie jest jednak przekonana, że prezydent będzie realizował całość swoich zapowiedzi.
W trakcie kampanii Trump opowiadał się za zmniejszeniem maksymalnej stawki podatku od dochodów osobistych z niemal 40 proc. obecnie do 25 proc. Mowa była także o uproszczeniu systemu, np. zmniejszeniu liczby możliwości odliczeń. W podatku dochodowym od firm chciał ścięcia stawki z 35 do 15 proc. Opowiadał się też za czasowym ustaleniem 10-proc. stawki na dochody, które amerykańskie korporacje przetransferowałyby do kraju (dokładna kwota zysków odłożonych np. na kontach w centralach na Europę czy Azję nie jest znana, sam Trump mówił, że może to być nawet 5 bln dol.). Dziś takie transfery są obłożone stawką 35 proc.
Realizacja zgłaszanych kilka miesięcy temu propozycji niekoniecznie oznaczałaby, że cięcia podatków byłyby największe w historii. W przypadku podatku od dochodów osobistych większa niż proponowana w kampanii przez Trumpa była obniżka dokonana w połowie lat 80. przez ekipę Ronalda Reagana (wtedy górna stawka spadła z 50 do 28 proc.). Również Reagan ma na koncie największą przynajmniej w ostatnich dziesięcioleciach obniżkę podatków mierzoną relacją wpływów państwa do produktu krajowego brutto. Według Departamentu Skarbu jego cięcia z 1981 r. zmniejszały dochody podatkowe o niemal 2,9 proc. PKB średnio w ciągu pierwszych czterech lat obowiązywania.
W minionym roku dochody podatkowe budżetu federalnego USA wyniosły 8,6 bln dol. To 46,5 proc. PKB (rok wcześniej relacja wynosiła 47,7 proc.).
Bardziej istotna od tego, czy Trump da Amerykanom największą obniżkę podatków, czy nie, jest kwestia możliwości wprowadzenia w życie jego propozycji. To zaś będzie zależało głównie od szacunków, czy planowane zmiany przyczynią się do zwiększenia deficytu budżetowego, czy nie. „New York Times” powołuje się na analizę Ośrodka Polityki Podatkowej, z której wynika, że w ciągu dekady przedwyborcze obietnice podatkowe Trumpa oznaczałyby wzrost długu publicznego o 7 bln dol. W końcu ub.r. zadłużenie było tuż poniżej 20 bln dol. Gazeta cytuje także sekretarza skarbu Stevena Mnuchina, który powiedział, że plan „sfinansuje się sam” dzięki wyższemu wzrostowi gospodarczemu.
Jeśli projektowane ruchy nie będą zwiększały deficytu, to do przepchnięcia ich przez Senat wystarczy 51 głosów. Republikanie, którzy wspierali Trumpa w kampanii wyborczej, mają o jeden więcej. Gdyby deficyt miał wzrosnąć, prezydent może obejść się bez poparcia opozycyjnych demokratów. Wtedy jednak uchwalone zmiany będą mogły obowiązywać nie dłużej niż przez 10 lat. To oznaczałoby, że znaczących zmian w podatkach nie będzie. Nie musi też przyczynić się np. do ożywienia inwestycji firm, których długoterminowe plany wykraczają poza perspektywę dekady.
Główna zapowiedź z kampanii Trumpa dotyczyła jednak nie zmniejszenia, ale zwiększenia wpływów. Chodziło o wprowadzenie ceł na towary importowane z krajów, z którymi amerykańskie firmy nie są w stanie wygrać konkurencji cenowej. To np. Meksyk czy Chiny. Dzisiaj przekonamy się, czy „podatek graniczny” również znajdzie się w pakiecie zaproponowanym przez nowego prezydenta. W poniedziałek Trump wprowadził cła na sprowadzane z Kanady drewno.