Z Ryszardem Pieńkowskim, prezesem zarządu Grupy INFOR PL, rozmawia Jadwiga Sztabińska

Ma Pan tysiąc pomysłów na minutę – tak się o Panu mówi. Czy je Pan selekcjonuje?

Oczywiście. Przecież trzeba podstawową selekcję zrobić, ale czasami im dłużej się selekcjonuje, tym gorszy wynik. Na przykład jak szukaliśmy siedziby, byliśmy w wielu fajnych miejscach. I tak sobie myślę, że ten wybór biurowca Klif, po pół roku poszukiwań, wcale nie był najlepszy. Z różnych powodów. Koszty ogromne, dziwna klimatyzacja, brak otwieranych okien. Ani selekcja, ani głębokie analizy nie pomogły. Rzut monetą byłby lepszy. A co do tysiąca pomysłów, bez megalomanii, ale na posiedzeniach rady wojennej Winston Churchill sypał pomysłami jak z rękawa.

Trafność analiz jest podobno taka sama jak rzutów do tarczy wykonywanych przez małpy.

Kiedyś szkoleniowiec opowiadał mi o eksperymencie dotyczącym ekonomicznych decyzji. Dwie grupy studentów. Jedna dostała mnóstwo materiałów i dużo czasu na ich przeanalizowanie. Druga – tylko tarczę i rzutki. Obie miały podjąć konkretną decyzję. Wyniki były prawie identyczne. (Śmiech). A wracając do pomysłów, to bez nich nie rozwiążemy żadnego problemu. Powstają na wiele sposobów, m.in. podczas burzy mózgów, ale i tak trzeba wybrać najlepszy. U mnie taka burza myśli trwa nieustannie. Do zapisywania jej efektów służy mi dyktafon. Przyznaję, nie zawsze typuję te najlepsze, lecz dzielę się wszystkimi ze współpracownikami. Tyle że potem myślę, myślę i jeszcze raz myślę. Wchodzę z założenia, że dopóki odliczanie trwa, zawsze można je zatrzymać, a wręcz powinno się to zrobić. Wiem, że to wprowadza pewien chaos. Słyszę narzekania na zmienność moich decyzji. Taki mam jednak temperament. I lubię wokół siebie gromadzić ludzi, którzy są szybcy, nawet jeśli popełniają błędy.

À propos ludzi. O nich właśnie chcę z Panem porozmawiać. O tych najbardziej wartościowych, z którymi się Pan zetknął w życiu zawodowym. 27 lat temu zaczął Pan prowadzić własny biznes. Kogo z tych początków najbardziej Pan cenił?

To nieżyjący już Mieczysław Kazulak. On był takim – nie wiem, jak to nazwać – moim pomocnikiem. Nasza współpraca zaczęła się w Polmo – tam byłem jego szefem. Był starszy ode mnie o 15–20 lat, a mimo to zbliżyliśmy się. Połączyła nas wspólna pasja: wędrówki górskie.

Od wędrówek górskich Panowie przeszli do biznesu?

W pewnym sensie. On nie był moim doradcą przez duże D. Raczej – jak już powiedziałem – pomocnikiem w biznesie. Ale zanim do tego doszliśmy, najpierw traktowałem go jak starszego kolegę, któremu zawdzięczam to, że mam różne fotografie, choćby z wędrówek górskich. Bo tak się składa, że sam nie lubię robić zdjęć. Gdyby nie Mieczysław Kazulak, nie miałbym wspomnień zapisanych na fotografiach, do których dziś mogę sięgnąć w każdej chwili.

Ale jaki jest jego związek z Pana biznesem?

Związek jest taki, że ja sobie wymyślałem biznesy dziwne, a on je niejako recenzował. I to jeszcze w czasach, gdy razem pracowaliśmy w Polmo. Źle mi tam było. Nie było klimatu do zmian, a ja ich potrzebowałem. Ot, taki przykład. W tamtych czasach bardzo rzadko były ujednolicone teksty aktów prawnych, za to nowelizacji w bród. W końcu nikt nie był w stanie tego ogarnąć. I jak tu pracować? Wpadłem więc na pomysł, aby w jednym miejscu gromadzić akt podstawowy i nawet wycinane nożyczkami przepisy nowelizacji. Żeby prawnik miał wszystko w jednym kawałku. Później to wykorzystałem w „Prawie Rzemieślnika”.

Czyli Mieczysław Kazulak miał udział w tym, że Pan stamtąd odszedł?

Nie. Choć podpowiadał, czy pomysł na firmę ma sens, czy nie. I gdy wreszcie wpadłem na ten z przyszłością, umówiliśmy się, że będzie mi pomagał, pracując na początku na pół etatu, a później na cały etat. Razem w piwnicy bloku składaliśmy zbiory aktów prawnych. Mieczysław Kazulak dodatkowo prowadził moją księgowość. Był księgowym z zawodu. Być może tu jest jakieś źródło, że to grupa księgowych stała się głównym odbiorcą produktów INFOR-u.

Jak długo Panowie razem pracowali?

Dobrych kilka lat.

Dużo mu Pan zawdzięcza?

Tak. Bez niego nie poradziłbym sobie z księgowością, nie znam się na niej kompletnie. A tak stałem się właścicielem nie tylko wydawnictwa z produktami głównie dla księgowych, ale i jednego z pierwszych w Polsce biur rachunkowych. Mieczysław Kazulak dostał je wraz z pięćdziesięcioma klientami jako odprawę (oprócz tradycyjnej), gdy przyszedł moment na zakończenie współpracy.

To była Pana inicjatywa, żeby się z nim rozstać?

Moja. Powiedziałem: „Mietek, musimy się rozstać. Już czas”. Nie zakończyliśmy jednak tej kilkuletniej współpracy w złości. Pozostaliśmy w przyjaźni. Spotykaliśmy się na jego imieninach, dopóki żył.

Mieczysław Kazulak odchodzi z firmy, gdy jego rola się skończyła i potrzebuje Pan ludzi nowego typu. Kto go zastąpił na kolejnym etapie rozwoju przedsiębiorstwa?

„Zastąpił” to złe słowo. Raczej wszedł w jego miejsce, ale w zupełnie innej roli. To był to Romek Chocyk.

Liczyłam, że padnie to nazwisko…

…mimo że się rozstaliśmy niezbyt przyjaźnie. Do tej pory sprawia mi to pewną przykrość. Nie może być jednak tak, że jest dwóch szefów w firmie. Romek lansował tezę o konieczności zrównoważonego rozwoju firmy, a ja parłem do przodu metodą tatarską. Niewątpliwie miał sporo racji, ale mój temperament był i jest inny.

Chocyk pojawił się i Pan go cenił, ponieważ…

…miał kompetencje, których ja nie miałem. Miał doświadczenie dziennikarskie, a ja nie. Stał się faktycznie moim zastępcą i szefem tytułów, które zaczęły się ukazywać na rynku nakładem mojego wydawnictwa: „Prawo Przedsiębiorcy” (zastąpiło „Prawo Rzemieślnika”), „Doradca Podatnika”, „Poradnik Prawny” itd.

Czy Roman Chocyk miał duży udział w powstawaniu „Gazety Prawnej”?

Tak, bardzo duży. Mój był pomysł, jego realizacja. Był i pewnie jest szalenie sprawnym realizatorem. Racjonalizował moją wizję, wdrażał ją. Nie był jednak w stanie wpłynąć na moją skłonność do ryzyka. Nikt nie był w stanie. Mówili o mnie: dyktator z epoki późnego Rzymu. Wtedy rzeczywiście taki byłem. Nie słuchałem otoczenia kompletnie. Jak sobie coś wymyśliłem, to tak miało być i koniec.

Jak to wizjoner.

Tak, ale to – używając kolokwializmu – przegięcie. Trzeba mieć wizję i jednocześnie słuchać ludzi. Ja tego drugiego nie robiłem. Trudno powiedzieć dzisiaj, ale gdybym choć czasem przyjął do siebie, co mi radzili inni, pewnie uniknąłbym wielu błędów. Tylko czy w biznesie jest ktoś, kto ich nie ma na koncie? Nie ma takich ludzi. Ktoś, kto się boi, siedzi w domu i drży. Nie ma dla niego miejsca w biznesie.

Wrócę do Romana Chocyka…

Tylko dokończę wątek. Przykład, jak tworzą mi się pomysły i jak podlegają ciągłej obróbce, szlifowaniu, zmienianiu. Kiedyś wzywam Romka i mówię: „Słuchaj, może nie »Gazeta Prawna«, tylko »Praworządność«, a on: „Czyś ty zwariował?!”. Wycofałem się. Zaczęliśmy więc od Kroniki Prawa, aby pomóc radcom prawnym czy raczej ich odciążyć, bo oni rozsyłali notatki do dyrektorów różnych komórek z informacjami o nowych przepisach. Co z tego wynikało?

Bieżąca informacja.

Tak. To może zrobimy coś takiego, jak omówienia przepisów. Skróty, streszczenia, nic więcej na początek. Radca prawny zamówił sobie dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt sztuk, w zależności od wielkości firmy, i rozprowadził wśród swoich dyrektorów. Taka była idea.

Zresztą słuszna. W „Gazecie Prawnej” jako tygodniku Kronika Prawa stanowiła bardzo duży dział. Wracając do Romana Chocyka, powiedział pan, że cenił w nim kompetencje, których Pan nie miał.

Ja bym powiedział tak: byliśmy jak Steve Jobs i Steve Wozniak.

Pan od wizji i…

…fachowiec. Roman wiedział, jak robić gazetę. Najpierw „Gazetę Łomiankowską”, później „Gazetę Prawną”.

Roman Chocyk w stosunku do „Gazety Prawnej” był w pozycji szefa wydawniczego, natomiast fizycznie jej nie redagował.

Nie, ale na pewno był współtwórcą. Inni, którzy przy tym projekcie pracowali, to Zbyszek Pawłowski, Włodek Kazimierczak, Krzysiek Sobczak. Doskonale ich pamiętam.

Krzysztof Sobczak zaistniał jako pierwszy naczelny.

Tak właśnie było. Ściągnął go Zbyszek Pawłowski.

Mamy „Gazetę Prawną” na rynku. Zapada decyzja o zakupie od „Il Sole 24 Ore” „Nowej Europy”. Powstał pomysł, aby połączyć obie gazety. Ostatecznie nie doszedł do skutku. Powstało „Prawo i Gospodarka”.

Za wdrożeniem tego projektu też stał Roman Chocyk. Realizował moją potrzebę pokonania „Rzeczpospolitej”. Niestety wtedy się nie udało. Utopiłem dużo środków. Ale powiem tak: nie robię biznesu tylko dla pieniędzy, choć nimi nie gardzę. Lubię też jednak wyzwania. I tak potraktowałem zakup „Nowej Europy”.

Mamy dotychczas dwa nazwiska osób, z którymi Pan współpracował i które uznaje za szczególnie wartościowe. To poproszę o jeszcze jedno.

Ewa Świstuniuk. To złota dziewczyna. Najbardziej w niej cenię ogromne umiejętności menedżerskie i to, że potrafi, wchodząc na coraz wyższe szczeble, uczyć się i rozwijać. Z podziwem patrzę na jej warsztat pracy, kompetencje finansowe i interpersonalne. I do tego wszystkiego zawsze uśmiech na twarzy i postawa, którą najbardziej szanuję: nigdy się nie poddawać.

Bo Pan się nie poddaje.

Ja jestem człowiekiem walki. W którymś wcieleniu byłem może wojownikiem. Ciągle muszę być w walce. Cholera, 27 lat cały czas w walce! Który weteran wytrzymał 27 lat nieustannych bitew?

Nie umiem odpowiedzieć. Ale rozumiem, że połączenie „Dziennika” i „Gazety Prawnej” to też jakaś bitwa.

W biznesie trzeba mieć odwagę, ale i pokorę. Zresztą biznes uczy pokory. Klienci oduczają arogancji. Proszę popatrzeć na ewolucję „Gazety Prawnej”: najpierw tygodnik, potem 2–3 wydania w tygodniu – czytelnicy kupowali i byli zachwyceni. Więc pięć wydań to kaszka z mleczkiem. I tu zaskoczenie, totalny mur. Gdyby nie to, że to już była potężna marka, to gazeta by upadła. Czytelnicy totalnie się buntowali, nie chcieli gazety codziennie. Wreszcie zaakceptowali. I po kilku latach znowu podjąłem wyzwanie, czyli połączenie z „Dziennikiem”. Łatwo nie było, ale „Gazeta Prawna” jest niczym dziecko w czepku urodzone, więc i ten proces jej nie zaszkodził.

Bitwa wygrana.

Znowu się odezwała chęć wygrania z „Rzepą”. Od połączenia „Gazety Prawnej” z „Dziennikiem” to już nie bitwa, lecz wojna.

Wracam do wartościowych ludzi. Tym razem z otoczenia biznesowego. Wiem, że przed 10 laty wycofał się Pan z aktywnego życia publicznego, ale czy mimo to umie Pan z dzisiejszej perspektywy wymienić kogoś, o kim może Pan powiedzieć, że miał bardzo duży wpływ na to, jak Pan działał?

Wpływ to nie. Jednak z sympatią wspominam Marka Goliszewskiego, szefa Business Center Club. Dzięki niemu zasiadałem w radzie głównej BCC, wszedłem na tak zwane salony. Potraktowałem to jako awans społeczny, połechtanie próżności. Każdy z nas jest próżny. Taki Jobs mawiał, że w historii świata liczą się trzy osoby: Chrystus, Gandhi i on.

A prezes małego banku spółdzielczego w Łomiankach?

Nie, tu nie liczył się konkretny człowiek. Ważna była instytucja, która mi pomogła w sytuacji krytycznej, uznając, że „warto Pieńkowskiemu podać koło ratunkowe”. Bank widział w tym pewnie własny interes i dobrego nosa miał. Jakby słuchali Krzyśka Sobczaka, który mówił, że jestem jak wańka-wstańka. Zawsze się podnoszę.
Dwukrotnie padło podczas tej rozmowy nazwisko Steve’a Jobsa.
To jest moja fascynacja ostatnich dziesięciu lat. Ja nawet pod jego wpływem zamieniłem garnitur na dżinsy.

Czym Pana tak zafascynował?

Genialnością pomysłów i sposobem ich realizacji. Nie chcę się stawiać w jednym szeregu z Jobsem, ale uważam, że i tacy wielcy w skali światowej jak on, i tacy trochę mniejsi jak ja mają wiele cech wspólnych. Jakby spod jednej sztancy byli wypuszczeni.

Jobs stawiał na oryginalność produktów, na ich użyteczność, prostotę. Oceniał je z pozycji potencjalnego klienta.

Tu się różnimy, bo niestety ja nie mam takich zdolności jak on. Nazywany był jednoosobowym fokusem. Nie musiał robić badań. Ja z kolei bardzo mocno opieram się na badaniach. To takie moje hobby. Może za dużo badam?

Czy Pan wziął coś od Steve’a Jobsa do prowadzenia biznesu?

Nie, chociaż uwielbiam nowinki, technologie, gadżety elektroniczne. Człowiekiem, który na początku mojej działalności biznesowej wywarł na mnie duży wpływ, był Samuel Walton. Jego biografię wszystkim kupowałem i kazałem czytać. Jego sposób budowania biznesu to oczywiście zupełnie inny świat, ale trochę od niego zapożyczyłem. Dwa przykłady z brzegu: nagrywanie swoich pomysłów oraz podglądanie najlepszych rozwiązań konkurencji.

Czyli miał całkiem spory wpływ na Pana.

Duży.

Ktoś go potem w późniejszych latach uzupełnił?

Peter Drucker, którego traktowałem jak autorytet i swoistego nauczyciela – nie osobistego rzecz jasna. Także Jack Welch, którego książki do tej pory czytam. Również mój imiennik Richard Branson. To najważniejsze dla mnie nazwiska. Ich działania były dla mnie inspiracją.

Inspirują Pana tylko ludzie?

Nie. Wszystko może być dla mnie inspiracją. Pewnie dlatego, że bardzo lubię się uczyć i lubię ludzi, którzy się uczą na wszystkie możliwe sposoby. I również z tego powodu, że uwielbiam eksperymentować. Moja była żona mawiała, że u mnie pomysły rosną jak kwiatki na łące. Miała rację.