Wczorajsze głosowanie w Bundestagu miało być zwieńczeniem kilkumiesięcznego procesu zmiany władzy i początkiem stabilizacji politycznej w Niemczech. Friedrich Merz i jego koalicyjny rząd, składający się z przedstawicieli siostrzanych partii chadeckich oraz socjaldemokracji, potrzebował 316 głosów, podczas gdy koalicja dysponuje 328 mandatami. Za jego rządem zagłosowało jednak tylko 310 posłów, a 307 było przeciw. To oznacza, że 18 posłów z koalicji nie poparło własnego kandydata na kanclerza. Powiodła się dopiero druga próba, którą Merz początkowo chciał przesunąć o kilka dni. „Za” głosowało 325 deputowanych.
Zatwierdzenie kanclerza miało być formalnością, a okazało się pierwszym zgrzytem, który Merz będzie próbował jak najszybciej zniwelować. Lider Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) Lars Klingbeil odrzucił sugestię, jakoby to jego posłowie stali za porażką. Jak dodał, wszyscy deputowani SPD byli obecni na pierwszym głosowaniu, i wyraził przekonanie, że każdy poparł ten rząd. – Jesteśmy wiarygodni – zarzekał się. Większość mediów słusznie była jednak przekonana, że kolejne głosowania odbyłyby się już bez komplikacji, a Merz i tak zostałby kanclerzem jeszcze w tym tygodniu. W trzeciej próbie teoretycznie wystarczyłaby mu już zwykła, a nie bezwzględna większość głosów w izbie niższej.
Cała sytuacja skomplikowała jednak plany samego Merza na początek kadencji. Polityk Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) na dziś planował podróż do Paryża i Warszawy, a w piątek może pojawić się w Kijowie na szczycie państw stojących murem za zmagającą się z rosyjską agresją Ukrainą. Do zamknięcia tego wydania DGP nie było wiadomo, czy wczorajsze wydarzenia wpłynęły w jakikolwiek sposób na te plany.
Początkowa porażka Merza – niezależnie od tego, czy spowodowana wyłącznie absencją posłów, czy realnym, choć cichym sprzeciwem wobec zawarcia wielkiej koalicji chadecko-socjaldemokratycznej – to duży prezent dla opozycji, którą w obecnym Bundestagu stanowią głównie skrajne ugrupowania prawicy i lewicy. Alternatywa dla Niemiec i Lewica nie ukrywały zadowolenia z falstartu wielkiej koalicji. Współliderka AfD Alice Weidel wezwała nawet do rozpisania przedterminowych wyborów, choć nikt tej odezwy w Berlinie nie potraktował poważnie. Dla opozycji to kolejny argument do uderzania w niepewną, jak się okazało, większość rządzącą.
Wczorajszy falstart Merza był pierwszym takim przypadkiem w historii powojennych Niemiec i dużym problemem dla polityka, który w kampanii składał głównie obietnice stabilizacji i zadbania o bezpieczeństwo. Wczorajsze wydarzenia doprowadziły zaś do znaczących spadków na giełdzie. Indeks DAX przed południem malał o 1 proc., z kolei akcje spółek zbrojeniowych spadały o ponad 2 proc. Dla samego Friedricha Merza to druga tak dotkliwa porażka po tym, jak w 2000 r. przegrał z Angelą Merkel walkę o władzę w CDU. Ponad dekadę spędził potem w sektorze prywatnym, a do polityki powrócił w 2018 r., gdy Angela Merkel przeszła na emeryturę. ©℗
Głosowania były tajne. Nie wiadomo, kto początkowo nie poparł kanclerza