W kampanii wyborczej Donald Trump obiecywał, że dodatkowe cła na Chiny mogą wynieść nawet do 60 proc. Na razie prezydent Stanów Zjednoczonych zdecydował się na ograniczone rozwiązanie, nakładając na towary importowane z Państwa Środka taryfy w wysokości 10 proc.

Chińczycy odebrali to jako sygnał, że – podobnie jak w przypadku Kanady i Meksyku – Trump chce się z nimi dogadać. Republikanin sugerował zresztą w niedawnym wywiadzie dla Fox News, że „wolałby nie wprowadzać żadnych taryf”.

To m.in. dlatego Pekin zdecydował się na ograniczoną reakcję na działania Waszyngtonu, wprowadzając cła odwetowe na poziomie 10–15 proc. Z tym że mają one wejść w życie dopiero 10 lutego. Data ta jest ważna, bo daje obu państwom czas na negocjacje i uniknięcie wojny handlowej na pełną skalę. Biały Dom poinformował już, że Trump odbędzie rozmowę telefoniczną w tej sprawie z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem.

Trump ma wobec Chin większe ambicje

Czego amerykańska administracja może oczekiwać od Pekinu w zamian za zniesienie ceł? Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście kwestia fentanylu, która – jak tłumaczył Trump – była główną przyczyną nałożenia taryf na Chiny, Meksyk i Kanadę. Zdaniem republikanina Państwo Środka nie zrobiło wystarczająco dużo, aby ograniczyć sprzedaż substancji niezbędnych do produkcji tego narkotyku meksykańskim kartelom.

Zdaje się jednak, że Trump ma wobec Chin większe ambicje i oczekuje od rywala wsparcia w wysiłkach na rzecz zakończenia wojny w Ukrainie. – Miejmy nadzieję, że Chiny pomogą nam powstrzymać tę wojnę. Mają dużą kontrolę nad tą sytuacją – mówił Trump podczas wystąpienia na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos.

Rosyjska gospodarka jest uzależniona od Państwa Środka, które importuje z Moskwy tanią ropę i gaz ziemny. Pekin to dziś najważniejszy partner handlowy Moskwy. – Co do zasady Rosja staje się chińską kolonią – oznajmił w niedawnej rozmowie z DGP rektor Kyiv School of Economics Tymofiy Mylovanov. Administracja Trumpa postrzega to jako potencjalne narzędzie nacisku na Kreml.

Ceną będzie wolność Tajpej?

W przestrzeni publicznej pojawiają się jednak głosy, że zaangażowanie Chin w wojnę w Europie odbije się Zachodowi czkawką. Xiang Lanxin, weteran rozmów na wysokim szczeblu między USA a Chinami, sugerował na łamach „Foreign Policy”, że ceną za pomoc Pekinu może się okazać wolność Tajpej. Jego zdaniem Chińczycy będą oczekiwać, że w zamian Amerykanie sprzeciwią się niepodległości Tajwanu lub przynajmniej przymkną oko na niektóre działania Pekinu.

Zachód niepokoić może także samo stanowisko Chin wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Ich władze dążą bowiem do zakończenia konfliktu na warunkach niekorzystnych dla Ukrainy i Europy. Podczas ubiegłorocznej podróży po europejskich stolicach specjalny wysłannik Pekinu Li Hui nie ukrywał swoich prokremlowskich poglądów. Unijnym przywódcom tłumaczył m.in., że rozmowy o ewentualnym podziale terytorium powinny się rozpocząć dopiero po zakończeniu agresji. A ta – zdaniem chińskiego wysłannika – ustanie dopiero wtedy, gdy UE przestanie zbroić Ukrainę.

Jednocześnie Chiny stale poszerzają swoje wpływy w Europie pomimo groźnych pohukiwań ze strony Komisji Europejskiej. Ta kierowana w pierwszej kadencji przez Ursulę von der Leyen blisko współpracowała z Amerykanami, a Niemka uchodziła za najbliższą sojuszniczkę Joego Bidena w UE. Mimo wszystko państwa unijne już wówczas sceptycznie patrzyły na oczekiwanie strony amerykańskiej, żeby wzajemnie uderzyć cłami w chińską gospodarkę. Dziś determinacja do tego, co pokazuje chociażby przykład postępowań prowadzonych wobec producentów samochodów elektrycznych z Państwa Środka, jest jeszcze mniejsza. Jednolita strategia Brukseli określająca Chiny jako jednocześnie partnera oraz rywala też niewiele ma wspólnego z rzeczywistym podejściem państw UE. Strategia bowiem zakłada uniezależnianie się od Pekinu w kluczowych sektorach gospodarki, w tym w obszarze nowych technologii. W praktyce jednak na takie uniezależnienie kontynentu europejskiego nie stać, a z chińskiego wsparcia coraz częściej korzystają kolejne stolice.

Kto współpracuje z Chinami?

Dobre przykłady to chociażby potężna inwestycja chińska w Katalonii, gdzie powstaje fabryka samochodów elektrycznych, czy nowe umowy partnerskie zawieranych z Pekinem przez Włochy. Do intensywnej współpracy z Państwem Środka ewidentnie tęsknią też Niemcy, których flagowy biznes motoryzacyjny jest w wielu aspektach uzależniony od Chin. UE przespała wyścig technologiczny i w tym samym czasie obniżała koszty produkcji, lokując ją masowo w Państwie Środka.

W takich okolicznościach nałożenie ceł przez administrację Trumpa na UE może doprowadzić do jeszcze większego zbliżenia Europy z Chinami. Unia będzie wtedy musiała szukać alternatywnych partnerów handlowych, bo handel z USA okaże się zapewne zbyt drogi. Wydaje się, że republikanie mają jednak świadomość tego procesu, ponieważ wciąż nie zdecydowali się na dodatkowe taryfy wobec europejskich sojuszników. Jeśli jednak tę – jak wiele na to wskazuje – strategię negocjacyjną w relacjach USA-UE Trump będzie forsował nadal w tak brutalny sposób, to ma szansę doprowadzić do zupełnie odwrotnego niż zmierzony skutku, czyli coraz umocnienia związku europejskiej i chińskiej gospodarki. ©℗