Ograniczenie podatków i opłat obciążających emisje gazów cieplarnianych, bardziej łagodny, rozłożony w czasie proces śrubowania standardów środowiskowych i klimatycznych, redukcja kosztów społecznych transformacji – to nie zestaw postulatów kandydata PiS na wybory prezydenckie ani kolejna petycja „Solidarności” w sprawie zatrzymania Europejskiego Zielonego Ładu.

Takie rekomendacje zmian w unijnej strategii transformacji zaproponowała parę dni temu w komentarzu dla prestiżowego czasopisma „Nature” trójka ekonomistów związanych z czołowymi zachodnimi uczelniami: uniwersytetem Harvarda, Oksfordem i paryskim Instytutem Nauk Politycznych. Rabah Arezki, Jean-Pierre Landau i Rick van der Ploeg przekonują, że Unia musi poszukać nowych narzędzi dążenia do neutralności klimatycznej. To propozycja swoistej amerykanizacji Zielonego Ładu – w duchu pakietu przeforsowanego w USA dwa lata temu przez Joego Bidena: UE powinna, zdaniem trójki naukowców, postawić m.in. na zachęty inwestycyjne, budowę europejskich czempionów, szerokie dopłaty do wymiany źródeł energii i rozwoju zielonych technologii, otwarcie na energię jądrową oraz międzynarodowe partnerstwa na rzecz bezpieczeństwa dostaw surowców krytycznych.

Idea, że Europejski Zielony Ład wymaga już nie tylko rebrandingu czy nieznacznej korekty kursu, ale głębokiej rewizji podstawowych założeń jeszcze niedawno wydawała się nie do pomyślenia. Kiedy Mateusz Morawiecki jako premier wzywał do zawieszenia w odpowiedzi na kryzys energetyczny systemu ETS, spotykał się z konsternacją partnerów. Legislację z pakietu Fit for 55 uzupełniono po rosyjskiej inwazji na Ukrainę o nowe argumenty, związane z bezpieczeństwem i zastępowaniem paliw kopalnych z importu, ale kierunek reform pozostawiono w zasadzie bez zmian. Jego kwestionowanie skazywało zwykle na polityczną izolację. Gdy Emmanuel Macron czy belgijski premier de Croo mówili o „regulacyjnej pauzie”, która dałaby europejskiemu biznesowi czas na adaptację, odpowiedzią głównego architekta unijnej strategii Fransa Timmermansa było to, że UE „nie stać na luksus, jakim byłoby spowolnienie transformacji”.

Od tego czasu sporo się jednak zmieniło i dotychczas obrazoburcze postulaty coraz śmielej pojawiają się na salonach. Timmermans wrócił do holenderskiej polityki, żeby zostać premierem, ale skończył jako lider parlamentarnej opozycji, a szefowa KE, ubiegając się o reelekcję, chętnie odżegnywała się od jego dziedzictwa. W całej Europie urosły w siłę, w większości sceptyczne wobec Zielonego Ładu, ugrupowania antysystemowe, a rolnicze protesty pokazały, że Bruksela bywa skłonna ugiąć się, gdy presja jest odpowiednio silna. KE, w tej kadencji częściej niż w poprzedniej, będzie musiała walczyć o głosy w europarlamencie. A na jedną z głównych rozgrywających w polityce Starego Kontynentu wyrosła Giorgia Meloni, która wprost mówi o potrzebie rewizji flagowej strategii UE.

Choć największe turbulencje związane z europejskim kryzysem energetycznym teoretycznie udało się zażegnać, długofalowe skutki dla gospodarek wciąż dają o sobie znać, a wahania na rynku gazu i trudności z utrzymaniem odpowiednich zapasów surowca przypominają, że ta stabilizacja jest w najlepszym wypadku względna. W Brukseli coraz głośniej mówi się o kryzysie konkurencyjności, którego częścią są relatywnie wysokie ceny energii. O potrzebie wielkich inwestycji i głębokich reform zmierzających do ochrony unijnych odbiorców przed tym obciążeniem w swoim raporcie napisał też wpływowy eks-szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi, który inspirować będzie najważniejsze inicjatywy nowo powołanej Komisji. Zielony optymizm wśród europejskich elit osłabiły dodatkowo problemy związane z zależnością surowcową i technologiczną od Chin, oraz perturbacje, z jakimi mierzą się sztandarowe inwestycje, związane choćby z morską energetyką wiatrową. W obliczu głębokiego kryzysu stoi multilateralny, międzynarodowy proces koordynacji polityk klimatycznych. Towarzyszące mu u zarania oczekiwania związane np. z globalnym opodatkowaniem emisji wydają się odleglejsze niż kiedykolwiek. Mechanizm CBAM, czyli cła węglowego, który miał ochronić pozycję konkurencyjną unijnego przemysłu przed wolnymi od tego typu obciążeń rywalami, uderzy zaś – zdaniem autorów publikacji „Nature” – przede wszystkim w partnerów handlowych UE z krajów rozwijających się, co oznaczać będzie ryzyko ich odwrócenia się od Europy. Wszystko to, wraz z perspektywą trudnych relacji Europy z administracją Donalda Trumpa, sprawia, że prawdziwe staje się raczej stwierdzenie, że Unii, nawet gdyby tego chciała, nie stać na luksus zielonego dogmatyzmu.

Nie oznacza to naturalnie, że na europejskich salonach może zapanować duch klimatycznego negacjonizmu ani że na poparcie będą mogły liczyć głosy postulujące odrzucenie zielonego bagażu UE. Bruksela i większość liderów unijnej „27” nieprędko otworzy się na postulaty odwrotu od mechanizmu opłat za emisje, wciąż postrzeganego w kluczowych stolicach jako sprawdzony i skuteczny instrument dekarbonizacji. Nie zmienia to jednak faktu, że granice wyobraźni i tego, co akceptowalne w debacie, przesunęły się i warto tę zmianę zauważyć – także w kontekście rozpoczynającej się za niespełna miesiąc polskiej prezydencji. To czas, kiedy pomysły na „Zielony Ład z ludzką twarzą”, budowanie nieoczywistych koalicji i asertywna dyplomacja mogą przynieść efekty. A Donald Tusk, który – czego by nie mówił – może liczyć na cieplejsze przyjęcie od poprzedników, powinien zrobić z tej koniunktury użytek. ©℗