Unia Europejska jest dziś znacznie lepiej przygotowana do współpracy z Donaldem Trumpem niż w 2017 r. – to dominująca w Brukseli opinia, którą powtarzają zarówno eksperci, urzędnicy, politycy, jak i kierownictwo najważniejszych instytucji. I jestem w stanie się z tym zgodzić, ale wyłącznie wtedy, gdy mówimy o sferze retorycznej.

Choć i tu moglibyśmy się doszukać zgrzytów w postaci niezbyt odpowiedzialnych (i szybko dziś znikających) wpisów w mediach społecznościowych polityków, którzy już dawno odesłali Trumpa na polityczną emeryturę. O ile „dowcipne” zdjęcie Donalda Tuska celującego palcami w plecy Trumpa mogło wywołać salwę śmiechu wśród najtwardszego elektoratu PO, o tyle dziś bawi jakoś mniej. Nie da się przy tym pominąć absolutnie uprzedmiotawiających i antypaństwowych działań, w których celuje polska prawica. „Trump już wie!”, „Trump dowiedział się, co o nim mówili Tusk i PO!” – dumnie grzmią ludzie, którzy reprezentują – jak sami twierdzą – „środowisko patriotyczne”. Myślę, że środowiska patriotyczne, niezależnie od swoich barw politycznych, powinny raczej koncentrować się na przekonaniu do siebie wyborców i dobrobycie własnego państwa, niż celować w służalczości wobec (nawet zaprzyjaźnionych) mocarstw minionej epoki.

Nie przeceniajmy jednak roli gestów. Zwłaszcza w kontekście współpracy z Donaldem Trumpem. Przypuszczam, że Trumpowi nieco bardziej może zależeć na wyrównaniu bilansu handlowego z UE, w którym unijny zysk to ponad 150 mld euro rocznie, niż na laurkach wystawianych mu ostatnio przez środowiska prawicowe, głównie z naszego regionu. Nie sądzę też, że prezydenta Stanów Zjednoczonych przekonają do współpracy z Europą oklaski polskiej opozycji w parlamencie czy umizgi „obrońcy tradycyjnych wartości”, jak określił on w czasie kampanii wyborczej Viktora Orbána. Prawicowe ugrupowania to naturalne środowiska do kooperacji z Trumpem, ale ideowa zbieżność poglądów (i to też nie we wszystkich aspektach) może być jedynie punktem wyjścia do dyskusji, w której muszą paść konkrety. I z tego zdaje sobie sprawę spośród europejskiej prawicy chyba jedynie francuskie Zjednoczenie Narodowe, które na ogłoszenia z Waszyngtonu zareagowało ze spokojem, bez błazeńskich wyskoków.

Europa odczuje zmiany

Francuzi doskonale wiedzą, że Trumpowe „America first” będzie dla Europy kosztowne. I to nie na poziomie retorycznych kuksańców, ale realnej gospodarki. Większa odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo to większe wydatki. Cła na import europejskich towarów to w zamyśle zmniejszenie ich napływu na amerykański rynek i konieczność szukania innych rynków. Wreszcie wstrzymanie wsparcia dla Ukrainy to agonia tego państwa, upadek wszystkich planów odbudowy, niepewność na najbliższe lata i wzrost realnego zagrożenia ze strony Rosji dla całego kontynentu. Europa zainwestowała w tę wojnę bardzo dużo, co było, jest i będzie jedyną możliwą racjonalną reakcją na pohukiwania Putina. Europa ma się czego obawiać ze strony republikanów, ale dotychczasowe reakcje liderów poszczególnych państw członkowskich i instytucji europejskich można określić jako dyplomatycznie poprawne. Szybkie gratulacje, zapewnienia o współpracy i kilka rozmów telefonicznych to kurtuazyjne, ale w tak niespokojnych czasach właściwe, tonujące atmosferę podejście.

Tu jednak docieram do konkretów. Kiedy opadną pierwsze emocje, a Trump z prezydenta elekta przeobrazi się w lidera globalnego mocarstwa, wówczas dopiero karty zostaną odkryte. Bruksela i europejskie stolice przekonują, że mają dla republikanów ofertę współpracy wykuwaną przez grupę roboczą działającą w KE. Trump oraz republikanie wkrótce wyjdą z retoryki kampanijnej i zaczną stawiać realne warunki Europie. I na te warunki, obawiam się, Europa nie jest przygotowana. Rzucenie rękawicy USA, jak chciałby Emmanuel Macron ze swoim pomysłem „Europe first”, oznaczałoby konieczność znacznego dofinansowania strategicznych sektorów w Unii – od zbrojeniówki po nowe technologie. Odpłacenie się nowymi cłami na amerykańskie towary wywołałoby wyścig protekcjonizmów, który raczej nie skończyłby się dla Europy zbyt dobrze, jeśli wziąć pod uwagę chociażby doświadczenia z inflation reduction act (IRA), na który Unia nie odpowiedziała do dziś. Zastąpienie amerykańskiego wsparcia Ukrainy to z kolei misja niemożliwa, o czym mówi każdy europejski polityk niezależnie od swojego nastawienia do rządzących w Kijowie.

Europy nie stać na spór ze Stanami Zjednoczonymi

Europy nie stać też na to, żeby odpowiedzieć na oczekiwania Trumpa. Rzekomo zaprzyjaźniony z trumpistami rząd Giorgii Meloni mówi wprost, że do 2030 r. na pewno nie będzie w stanie zrealizować wymogu przeznaczania 2 proc. PKB na obronność. Dwa wiodące dotychczas w Unii państwa – Niemcy i Francja – dopiero w tym roku zrealizują ten cel. O Europejskim Funduszu Suwerenności, który miał być odpowiedzią na IRA, nikt już nawet w Brukseli nie wspomina. Z 800 mld euro rocznie postulowanych w raporcie Maria Draghiego jako niezbędne nakłady na konkurencyjność ponad trzy czwarte ma pochodzić z prywatnego kapitału. W Unii nie ma obecnie zgody ani na nowe podatki, ani na zwiększenie składek narodowych w przyszłym wieloletnim budżecie, ani na zaciągnięcie kolejnego wspólnego długu na wzór Funduszu Odbudowy. Do momentu objęcia urzędu przez Trumpa będzie można jeszcze wygłaszać okrągłe wystąpienia o woli współpracy, ale obawiam się, że w momencie, gdy republikanie powiedzą „sprawdzam”, UE nie będzie mieć żadnych znaczących kart w ręce. ©℗