Antyizraelskie protesty wciąż trwają na uniwersyteckich kampusach (np. studenci Uniwersytetu Duke’a nie tak dawno wygwizdali aktora Jerry’ego Seinfelda, a potem zbojkotowali ceremonię wręczenia mu tytułu doktora honoris causa; Seinfeld, z pochodzenia Żyd, publicznie poparł działania Izraela wobec Palestyńczyków). Towarzyszą im żądania, by szkoły przestały inwestować czesne w te firmy, które zbroją Izrael i czerpią z wojny korzyści. Zaś po specjalnym przesłuchaniu w Kongresie rektorek MIT, Uniwersytetu Harvarda i Uniwersytetu Pensylwanii (dwie ostatnie po tym „grillowaniu” podały się do dymisji) w związku z propalestyńskimi manifestacjami zastraszone władze uczelni odpowiedziały na protesty siłą. Na Uniwersytecie Kolumbii w Nowym Jorku doszło do aresztowań, młodzież była skreślana z list studentów.
Bez względu na to, co się jeszcze wydarzy, już wiadomo, że konserwatyści tę rundę batalii o szkolnictwo wyższe wygrali. Po pierwsze, to oni – zarzucając Akademii tolerowanie antysemityzmu – udanie sterują narracją w przestrzeni publicznej. Pomaga im w tym też to, że połowa aresztowanych podczas protestów to osoby z zewnątrz, niebędące studentami. Tym łatwiej w tej sytuacji przekonywać, że na uniwersytetach panuje klimat współpracy z „wrogami ojczyzny”. Nie dziwi zatem, że zdecydowana większość Amerykanów (58 proc.) jest „rozczarowana studentami, a liderzy uczelni nie są już dla nikogo dobrym przykładem” (U.S. News & World Report/Harris Poll, 10 grudnia 2023 r.).
Po drugie, postawa uczelnianych władz, wysyłających przeciwko studentom policję, potwierdza, jak bardzo są one teraz zastraszone. Stawka, o jaką w istocie toczy się gra, jest przecież o wiele większa. Uniwersytety zależą od rządowych pieniędzy – a los uczelni w Teksasie oraz na Florydzie, którym konserwatywne legislatury odebrały w ubiegłym roku fundusze na prowadzenie programów DEI (Diversity, Equity and Inclusion – różnorodność, równość i włączenie społeczne) oraz kierunków studiów związanych z teorią i historią rasy, nie pozostawia złudzeń co do tego, jak małe w obecnym klimacie politycznym jest pole manewru Akademii.
I wreszcie po trzecie, bez względu na to, po czyjej stronie staną liberalne elity, i tak istnieje prawdopodobieństwo, że studenckie protesty mogą zaszkodzić Demokratom w zbliżających się wyborach, tak jak zdarzyło się pół wieku temu. Wtedy, w 1968 r., studenckie zamieszki za rządów demokraty Lyndona B. Johnsona – protestowano wówczas przeciw interwencji w Wietnamie – wprowadziły do Białego Domu w 1969 r. republikanina Richarda Nixona. Bo prawicy udało się przekonać wyborców, że demokraci nie są w stanie zapanować nad porządkiem publicznym.
Kto rządzi szkołą, rządzi przyszłością
Choć łatwo odnieść wrażenie, że starcie na linii uniwersytety-konserwatyści to rzecz nowa, nic bardziej mylnego. W roku wyborów prezydenckich nic przypadkowe nie jest, więc uważny obserwator amerykańskiego życia polityczno-społecznego bez trudu wyłapie wszystkie konteksty tej sytuacji.
Pierwszym jest kampania Donalda Trumpa. Hasła walki z „komunizującymi jajogłowymi” (tak pogardliwie nazywa intelektualistów) były bardzo nośne wśród jego wyborców i pomagały mu aktywizować elektorat w czasie jego pierwszego wyścigu o Biały Dom. Przy trzecim podejściu nikt już jednak nie kupuje dawnych haseł, a wizerunek Trumpa psują nękające go procesy sądowe. Fakt, że w kolejnym starciu będzie potrzebował nowego wroga, którego uda się z powodzeniem sprzedać wyborcom, stał się dla prawicy oczywisty po jego przegranej w 2020 r. Z pomocą przyszło życie – wybuch pandemii: narastająca wśród rodziców frustracja dotycząca marnej jakości nauki zdalnej z jednej strony i wysokie poparcie białej młodzieży dla ruchu Black Lives Matter z drugiej (rzekomy dowód na to, że młodzież jest w szkole indoktrynowana krytyczną teorią rasy). Z kopyta ruszyła więc prawicowa kampania walki o „prawa rodziców” – tym łatwiejsza, że motyw starcia ze szkołą publiczną był mocno obecny już podczas pierwszych rządów Trumpa.
Kontekst drugi, ważniejszy, to trwające od początku kariery politycznej Trumpa jego przymierze – a jak powiedziałby on sam: deal – z białymi chrześcijańskimi radykałami. Dlaczego zawarł układ? Bo ich poparcie oznaczało legitymizację jego politycznych ambicji przy jednoczesnym rozgrzeszeniu go w oczach konserwatywnych wyborców z jego przeszłości jako demokraty, zwolennika aborcji i kilkukrotnego rozwodnika. W zamian obiecał im realną władzę w państwie. Słowa dotrzymał. Za jego rządów Partia Republikańska stała się zakładnikiem religijnych radykałów – i to oni nadają jej dzisiaj ton.
By jednak dokończyć dzieła – czyli zorganizować życie publiczne podług wytycznych z Biblii, w ramach powrotu kraju do purytańskich korzeni – chrześcijańscy radykałowie potrzebują zwycięstwa Trumpa. To przy okazji tłumaczy, dlaczego w trzecim wyścigu prezydenckim pozostają ślepi i głusi na wszystkie jego kłopoty, a wyborcom zaczęli go sprzedawać jako nowego mesjasza. Przejęcie kontroli nad systemem edukacji – w myśl idei, że kto rządzi szkołą, ten rządzi przyszłością – jest kluczowe.
Komu przeszkadza publiczna szkoła
Świecka szkoła publiczna nie zawsze była krytykowana przez amerykańską prawicę. – Jeszcze do połowy XX w. szkoły publiczne uważano za kwintesencję amerykańskości. Rodzicom, którzy wybierali inne formy edukacji dzieci, zarzucano nielojalność i brak patriotyzmu – wyjaśnia w rozmowie z DGP Julie Ingersoll, ekspertka ds. wiary i religii na Uniwersytecie Północnej Florydy, autorka książki „Building God's Kingdom: Inside the World of Christian Reconstruction (Wznoszenie Królestwa Bożego. Świat chrześcijańskiej przebudowy). Zmieniło się to z chwilą, gdy do życia publicznego statutowo wkroczyła równość rasowa i cywilna (Ustawa o prawach obywatelskich z 1964 r. i Ustawa o prawach wyborczych z 1965 r.). Szkoła zrobiła się wielokolorowa, a tym samym nie do przyjęcia dla tradycjonalistów, przestraszonych, że to koniec prymatu białego człowieka.
Krytyka szkoły publicznej stała się więc jedną z najważniejszych form uprawiania zawoalowanego rasizmu. Frontalny atak na szkolnictwo świeckie przypuścił w 1960 r. w swojej słynnej książce „God and Man at Yale” (Bóg i Człowiek w Yale) William F. Buckley, uważany za ojca współczesnego amerykańskiego konserwatyzmu. Buckley alarmował, że publiczna edukacja, zwłaszcza szkolnictwo wyższe, nazbyt liberalizuje młode umysły, zmieniając Amerykę w zakładniczkę komunizmu i wroga wartości, na jakich zbudowano kraj.
Książka Buckelya ukazała się w specyficznym momencie. Kraj dopiero co wynurzył się z mroków makkartyzmu – ery systemowych prześladowań i represji w latach 50. XX w., wymierzonych w osoby o poglądach lewicowych, oskarżane o sympatyzowanie z komunizmem i o szpiegostwo na rzecz ZSRR. A że grupą szczególnie podejrzaną o sympatie komunistyczne byli wykładowcy uniwersyteccy pochodzenia żydowskiego, tym łatwiej było Buckleyowi napiętnować całą Akademię, nawołując przy tym do reformy szkolnictwa, w której Amerykanie mieliby więcej opcji edukacyjnych.
Jak wyjaśnia w książce „Resistance from the Right: Conservatives and the Campus Wars in Modern America” (Opór prawicy: konserwatyści i walka o szkolnictwo wyższe we współczesnej Ameryce) historyczka Lauren Lassabe Shepherd: „Chodziło o to, by za publiczne pieniądze tworzyć uczelnie chrześcijańskie, nauczające w zgodzie z treściami biblijnymi, w nurcie tzw. cywilizacji zachodniej, opierające się na klasyce stworzonej przez białego mężczyznę i do niego adresowanej. Religijna prawica postawiła Buckleya na piedestale, a walka z publiczną edukacją została oficjalnie wpisana do katalogu postaw konserwatysty”.
Co już się na tej wojnie konserwatystom udało zdziałać? – Zastraszająco wiele – mówi Ingersoll. – Przede wszystkim mamy ustawę o szkołach wyboru, która kieruje publiczne pieniądze do prywatnych szkół czarterowych (szkoły quasi-publiczne) i do szkół prywatnych, z funduszy publicznych jest finansowana chrześcijańska edukacja domowa, której popularność rośnie lawinowo. A że wszystkie te typy szkolnictwa cieszą się autonomią i nie podlegającą kontroli zewnętrznej, nic ich nie powstrzymuje przed tym, by w ramach edukacji powszechnej oferować teologię zamiast historii oraz kreacjonizm miast nauk ścisłych – tłumaczy Ingersoll.
Trump ze szkołą publiczną zaczął walczyć od pierwszych dni swojej prezydentury. – Amerykańskie dzieci są zakleszczone w upadających, publicznych szkołach. Uratować naszych uczniów mogą tylko szkoły prywatne – ogłosił. I na szefową Departamentu Edukacji powołał Betsy DeVos, wierną córę fundamentalistycznego, osadzonego na XVII-wiecznych ideach Kościoła Zreformowanych Chrześcijan, od dekad fundatorkę prywatnego szkolnictwa religijnego. – Nie mamy w kraju wystarczająco wielu filantropów, by sfinansować wszystkie potrzeby edukacyjne. Celem zaś jest takie „ułożenie” kultury, by poszerzyć w niej przestrzeń dla Królestwa Bożego – tak DeVos określiła swoją życiową misję w 2001 r.
Jako urzędniczka federalna DeVos faworyzowała szkoły czarterowe i niezmordowanie parła do reformy, w ramach której, zamiast finansować jakiekolwiek szkoły, rząd federalny wręczałby rodzicom edukacyjne bony, które ci realizowaliby w dowolnie przez siebie wybranej placówce, również prywatnej. Istotne: 80 proc. prywatnych szkół w Ameryce to szkoły religijne. Jeszcze bardziej istotne: jak donosi najnowszy raport think tanku Network for Public Education (NPE), od czasów pierwszej prezydentury Trumpa aż połowa nowo powstałych szkół czarterowych jest zarządzana przez prawicowych ideo logów powiązanych z republikańskimi politykami i religijnymi przywódcami (A Sharp Turn Right: A New Breed of Charter Schools Delivers the Conservative Agenda, czerwiec 2023).
Apokalipsa 2025
DeVos reforma się nie udała, a wybory w 2020 r. wygrał Joe Biden. Ale powodów do radości nie ma. Przed wyborami uzupełniającymi w 2022 r. bój o „prawa rodziców” – poszerzony o postulaty wytrzebienia ze szkół genderyzmu, lekcji wychowania seksualnego oraz krytycznej teorii rasy (choć to dziedzina nauczana dopiero na uniwersytetach) – wyrósł na najważniejszy, obok aborcji, temat wyborczy.
Na barykady prowadziła rodziców nowa, pozująca na obywatelską i ponadpartyjną, organizacja o nazwie Moms for Liberty (Matki dla wolności). Choć Republikanie wybory przegrali, religijna prawica batalię o szkołę wygrała. Kandydaci identyfikujący się z chrześcijańskim radykalizmem objęli stanowiska w wielu kuratoriach na terenie całego kraju. Zaś rok szkolny 2023/2024 rozpoczęło w swoich rejonowych szkołach publicznych tylko 74 proc. z ogólnej liczby uczniów w USA. Dla porównania, jeszcze w 2016 r. odsetek ten wynosił ponad 90 proc. (EdChoice Share: Exploring Where America's Students Are Educated, styczeń 2024).
Rozmach, z jakim w ostatnich dwóch latach działa religijna prawica, nie ma sobie równych. Na Florydzie gubernator Ron DeSantis, były nauczyciel w ewangelickiej prywatnej Darlington School w stanie Georgia, zainicjował erę oczyszczania bibliotek z książek, w tym słowników, zawierających treści na temat orientacji seksualnej, LGTB, aborcji i programów DEI. Z początkiem obecnego roku szkolnego republikańscy kuratorzy oświaty na Florydzie, w Oklahomie, Montanie i New Hampshire dopuścili do użytku w szkołach publicznych materiały edukacyjne koncernu PragerU – wydawcy promującego skrajnie konserwatywny punkt widzenia, w tym kreacjonistyczną wizję stworzenia świata oraz pogląd, że niewolnictwo w USA było dla osób zniewolonych ich własnym „wyborem” i częścią „Bożego planu” realizowanego przez białych kolonistów. Od początku 2024 r. szkoły publiczne w Teksasie mogą zamiast pedagogów oraz psychologów zatrudniać kapłanów niemających odpowiedniego wykształcenia, zaś kilkanaście dni temu gubernator Luizjany podpisał ustawę, która nakazuje, by w publicznych szkołach podstawowych, liceach i uniwersytetach – w każdej sali zajęć – wisiała tablica z dziesięciorgiem przykazań.
Tym jednak, co przeraża najbardziej, jest fakt, że żadne z tych posunięć, choć można odnieść takie wrażenie, nie jest pomysłem pojedynczego polityka czy obywatelskiego ugrupowania. To działania skoordynowane przez grupę chrześcijańskich ideologów i politologów skupionych wokół think tanku The Heritage Foundation. To, co się do tej pory wydarzyło, to przygotowanie do realizacji dużo ambitniejszego „Projektu 2025”, zaprezentowanego dwa lata temu. Mówiąc w skrócie: to instrukcja dla polityków i aktywistów, jak mają działać, by przygotować grunt pod powrót do Białego Domu Trumpa, oraz co należy robić w pierwszych miesiącach jego rządów, kiedy dojdzie do gruntownej przebudowy fundamentów życia publicznego (stąd nazwa „Projekt 2025”).
Nie dało się długo ukrywać, że związany z Heritage Foundation jest również ruch Moms for Liberty. Jego założycielka Tiffany Justice to żona szefa Republikańskiej Partii Florydy, a obecna przewodnicząca Marie Rogerson to zawodowy republikański strateg z historią pracy w wielu sztabach wyborczych. To zaś, że w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy od powstania (początek 2021 r.) organizacja ma oddziały w niemal wszystkich stanach i finansowała (i robi to nadal) polityczne kampanie, jest możliwe dlatego, że sama jest opłacana przez największych konserwatywnych darczyńców współpracujących z Heritage Foundation, jak choćby bracia Kochowie.
Także w wojnie konserwatystów z uniwersytetami eksperci rozpoznają znajomy scenariusz i potwierdzają, że Christopher Rufo, znany krytyk szkolnictwa publicznego powiązany z konserwatywnym think tankiem Manhattan Institute, który zarzucił plagiat rektorce Uniwersytetu Harvarda Claudine Gay (zarzuty się nie potwierdziły), działał wręcz podręcznikowo. – Schemat jest taki, by zdiagnozować słaby punkt instytucji, a potem wykorzystać podstawionych aktorów i sojuszników z rządu i mediów, by rozdmuchać narrację – mówi Alexander Hertel-Fernandez, politolog z Uniwersytetu Columbii i autor książki „State Capture” (Zawłaszczanie stanów), o stosowanej przez konserwatystów strategii obstrukcji prac legislacyjnych jako metodzie powiększania zakresu władzy.
Dziekan Wydziału Historii i Politologii z Uniwersytetu Tuskegee w Alabamie John Tilghman dodaje, że pojawiło się również specyficzne użycie języka w stylu jednego z najlepszych republikańskich spin doktorów w historii Lee Atwatera. W 1988 r. Atwater pomógł George’owi H.W. Bushowi wygrać prezydenturę w starciu z Michaelem Dukakisem. – Swego czasu Dukakis wyraził poparcie dla programu weekendowych przepustek dla więźniów. Podczas takiej przepustki czarnoskóry Willie Horton zgwałcił białą kobietę i ranił jej narzeczonego. Atwater zbudował kampanię Busha niemal na tym jednym incydencie, przeciwstawiając stróża prawa i porządku Busha zdeklarowanemu przyjacielowi przestępców Dukakisem. Oczywiście używając języka przesiąkniętego rasowym kodem, by wzbudzić podejrzliwość wśród białych wyborców – wyjaśnia Tilghman.
Gdy pytam Julie Ingersoll, czy religijnej prawicy rzeczywiście może się udać przewrót, odpowiada: – Nie mam wątpliwości, że jeśli Trump wróci do Białego Domu, wyposaży ją w niewyobrażalną siłę. Ale nie myślmy, że wystarczy jego przegrana, by odwrócić to, co już sie dokonało. Pamiętajmy, że chrześcijańscy radykałowie są w natarciu już od ponad 70 lat. Sami mówią, że ich strategia jest rozłożona na pokolenia. Uda się ich powstrzymać tylko wtedy, gdy odpowiedź na ich działania będzie nie mniej wizjonerska. ©Ⓟ
Przekroczenie linii
W szumie sporów między rektorami, darczyńcami i aktywistami pobrzmiewała szersza dyskusja: gdzie się kończy obraźliwa, lecz dozwolona krytyka Izraela, a zaczyna mowa nienawiści? Czy da się wytyczyć granicę, która byłaby akceptowalna dla wszystkich? Czy porównywanie żydowskiego państwa z nazistowską dyktaturą to przejaw antysemityzmu? Czy propalestyńscy aktywiści nadużywają wolności słowa, gdy nazywają je „kolonialnym okupantem”? Czy w kontekście odmiennych doświadczeń i doznanych w historii krzywd znaczenie kontestowanych słów zawsze będzie zależeć od tego, kto je wypowiada i kto interpretuje?