Jeśli Trump wygra, to może nie być kolejnych wyborów. Jeśli Biden, to i tak nie jestem pewien, czy może wiele zrobić z polaryzacją w USA -mówi Michael Tomasky, redaktor naczelny „Democracy: A Journal of Ideas”, eseista i pisarz.

Krzysztof Katkowski: Jeszcze kilkanaście lat temu można było mówić o hegemonii neoliberalizmu w światowej ekonomii. Jak pokazuje pan w swojej najnowszej książce „The Middle Out: The Rise of Progressive Economics and a Return to Shared Prosperity”, sytuacja jest już inna. Czy uważa pan, że istnieje obecnie jakiś hegemon w ekonomii?

Michael Tomasky: Wciąż się zmienia, ale nie powiedziałbym, że obecnie w ekonomii panuje hegemonia jednej idei, co widać chociażby po niektórych ekonomicznych Nagrodach Nobla – takich jak ta dla Amartyi Kumara Sena (łączącego ekonomię z etyką – red.) czy Daniela Kahnemana (profesora psychologii – red.). Warto przy tym pamiętać, że większość establishmentu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych i – o ile mi wiadomo – innych częściach świata wciąż najchętniej odwołuje się do różnych form neoliberalizmu opartych na ograniczaniu rządu, obniżaniu podatków itd. Ale istnieje też ruch, którego jestem częścią – ruch ekonomii środka (ang. middle-out economics). Mówimy, że potrzebujemy czegoś innego niż neoliberalizm. W niektórych częściach USA neoliberalizm stworzył wiele nierówności i pozostawił po sobie wiele niepowodzeń i smutku. Opowiadamy się za większymi inwestycjami publicznymi, większą władzą dla ludzi pracy i walką z monopolami. Są to trzy filary ekonomii środka. Wyznaje ją nawet prezydent Stanów Zjednoczonych.

To dlaczego ten ruch się nie przebija?

Bo w sondażach ludzie zawsze twierdzą, że bardziej ufają demokratom w kwestiach wartości, a republikanom w kwestiach ekonomicznych. Demokratów nazywa się „partią sprawiedliwości”, a republikanów „partią ekonomii”. Było tak nawet wtedy, gdy urząd sprawował Bill Clinton, a gospodarka radziła sobie bardzo dobrze. Ekonomia środka jest próbą zmiany tego stanu rzeczy, bo jest to teoria wzrostu. Oczywiście republikanie dużo mówią o ekonomii. Ale to nie znaczy, że wiedzą, co z nią zrobić. Ich propozycje nie dotyczą np. monopoli czy nierówności. Bo gospodarka to nie tylko zestaw liczb. Ma ona również aspekt filozoficzny. Zawsze trzeba myśleć o tym, do czego ona służy, jaki jest jej cel. A dlaczego tym celem nie miałoby być szczęśliwe, godne życie? Jak zasugerował jeden z założycieli ekonomii środka, James Madison, ważne jest „największe dobro dla największej liczby ludzi”. O to właśnie walczymy: o opiekę zdrowotną, o edukację, o prawa pracownicze. To socjalliberalna, socjaldemokratyczna propozycja.

Wspomniał pan o smutku jako jednej z konsekwencji neoliberalizmu. Co miał pan na myśli?

Wolny rynek nie czyni magicznie życia lepszym, zwłaszcza jeśli nie ma żadnych regulacji. Wychowywałem się w Wirginii Zachodniej, stanie, w którym można zobaczyć, co tak naprawdę zrobiła „magia” wolnego rynku. I nie jest dobrze. To nigdy nie były bogate miejsca, raczej małe farmy, sklepy i miasteczka... 50 lat temu miały malutką główną ulicę i kilka sklepów, gdzie pracowali ludzie zarabiający na w miarę przyzwoite życie. Teraz są tam tylko dollar stores i apteki. Oto co wolny rynek zrobił z tym miejscem. Miejsca pracy zniknęły, małe firmy zniknęły. Ludzie nie mają pracy. To powoduje smutek. Głęboki smutek, rezygnację. To zabawne, ponieważ wszyscy mówią, że Stany Zjednoczone są jednym z najbardziej rozwiniętych krajów pod względem bogactwa i jakości życia. Ale kiedy jedziesz do biedniejszych regionów, widzisz, że jakość życia tam bardzo się różni od tej w dużych miastach.

ikona lupy />
Michael Tomasky, redaktor naczelny „Democracy: A Journal of Ideas”. Eseista i pisarz / Materiały prasowe / Fot. materiały prasowe
Ale problem jest z neoliberalizmem – rozumianym jako konserwatywny światopogląd połączony z fetyszyzacją rynku – czy z kapitalizmem jako całością? Wasza propozycja – podobnie zresztą jak Piketty’ego – nie jest po prostu inną wersją kapitalizmu, tyle że bardziej... przyzwoitą?

Jak już wspomniałem, jest to propozycja socjaldemokratyczna, więc nadal też kapitalistyczna. Nie jest socjalistyczna, nawet jeśli zawiera pewne polityki społeczne. Są bardzo dobre strony kapitalizmu. Twierdzę, że konkurencja jest dobra na wiele sposobów. Na przykład pobudza innowacyjność – pragnienie stworzenia produktu, który zaspokoi potrzeby ludzi. Nawiasem mówiąc, w kapitalizmie istnieje wiele możliwości współpracy i solidarności, np. w odniesieniu do tego, jak działają łańcuchy dostaw, jak towary trafiają z fabryki do domów ludzi. Ekonomia środka chce większej konkurencji, a nie monopolistycznej władzy – w każdym sensie. To kapitalizm, ale nie taki, jaki mieliśmy przez ostatnie 40 lat. To krok naprzód.

Wspomina pan w książce o znaczeniu aktywistów – w kontekście reform opieki zdrowotnej Obamy. Czy uważa pan, że ludzie mogą zmienić system gospodarczy?

I tak, i nie. Aktywiści bardzo dużo zmienili przez ostatnie 10 lat, ale jest też wiele dziedzin, w których nie mogli niczego zrobić. Dobrym przykładem tej złożoności w USA jest płaca minimalna. Federalna nie zmieniła się od 2009 r. i wynosi 7,25 dol. za godzinę. Istniały ruchy, takie jak Fight for $15 w 2012 r., które jednak nie odniosły sukcesu na szczeblu federalnym. Na poziomie niektórych stanów udało im się wpłynąć na ustawodawców, by podnieśli płacę minimalną do 17 dol. Nawet w czerwonych stanach. Jednak w Waszyngtonie istnieje wiele przeszkód na drodze do przyjęcia takich przepisów. Partia Republikańska – z kilkoma wyjątkami – jest skłonna je blokować w każdy możliwy sposób. Zasady Senatu są takie, że bardzo trudno jest je zmienić, ale trzeba to zrobić, aby system był bardziej elastyczny. Demokracja oznacza rządy większości i Stany Zjednoczone nie powinny być wyjątkiem.

Myśli pan, że to dlatego Amerykanów nie obchodzi demokracja liberalna? W rzeczywistości wielu z nich głosuje na antydemokratycznych przywódców...

W listopadzie przekonamy się, czy Amerykanom zależy na demokracji. Te wybory są kluczowe. Głosowanie na Trumpa jest głosowaniem przeciwko demokracji.

Myślę jednak, że Amerykanów obchodzi stan demokracji. Nie obchodzą ich takie rzeczy jak zasady funkcjonowania Senatu, bo większość ludzi, zajętych zarabianiem na życie, wychowywaniem dzieci itd., nie chce znać szczegółów. Trudno ich zmobilizować do zainteresowania się polityką na wysokim szczeblu, dotrzeć do nich. Myślę, że niezdecydowani wyborcy obwiniają obie strony za sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Dlatego ważne jest, aby pokazać im, że jedna z opcji jest po prostu znacznie gorsza od drugiej.

Czy demokraci są gotowi na te wybory?

Myślę, że tak. Gdyby ich kandydat był o pięć lat młodszy, mieliby lepsze wyniki w sondażach. Również sytuacja w Izraelu wpływa na sondaże – jeśli się pogorszy, to zmniejszy to entuzjazm zwłaszcza młodszych demokratów. Ale jeśli nastąpi zawieszenie broni i jakiś ruch w kierunku negocjacji, to myślę, że demokraci będą w lepszej sytuacji. Również republikanie odbierający prawo do aborcji stawiają ich w lepszej pozycji. Wiele osób jest po prostu wściekłych na partię Trumpa. Swing voters go nie lubią i myślę, że do listopada zdadzą sobie sprawę, że po prostu nie chcą tego faceta na stanowisku. Poza tym wygląda na to, że gospodarka ma się dobrze.

Tyle że ludzie po prostu nie zagłosują na faceta, który ma ponad 80 lat... I który nie był w stanie doprowadzić do uchwalenia wielu ważnych reform.

Jego administracja zrobiła wiele dobrych rzeczy. Problem polega na tym, że wiele z nich nie ma jeszcze wpływu na życie ludzi. Uchwalono np. dużą ustawę o infrastrukturze: mnóstwo pieniędzy na drogi, mosty, linie kolejowe. Spójrzmy na kolej dużych prędkości, której tak naprawdę nie mamy. Kolejny paradoks – wysoko rozwinięty kraj bez infrastruktury typowej dla krajów wysoko rozwiniętych. W tych aspektach jesteśmy o dziesiątki lat za krajami europejskimi.

Od publikacji pańskiej książki „Left for Dead: The Life, Death, and Possible Resurrection of Progressive Politics in America” minęło prawie 30 lat. Czy uważa pan, że coś się zmieniło od tego czasu? Lewica powstaje z martwych w Stanach Zjednoczonych?

Wiele się zmieniło, nawet moje własne myślenie. Pisałem tę książkę w czasach neoliberalizacji demokratów w USA czy Partii Pracy w Wielkiej Brytanii. Instytut Gallupa pyta ludzi, czy są liberalni, umiarkowani czy konserwatywni. Kiedy Clinton objął urząd w 1993 r., rozkład był mniej więcej taki: 44 proc. umiarkowanych, 38 proc. konserwatywnych i 18 proc. liberalnych. W 2022 r. było: ok. 37 proc. umiarkowanych, 36 proc. konserwatywnych i 26 proc. liberalnych. To duża różnica. Ludzie stają się bardziej liberalni. Zwłaszcza młodzi, bez możliwości, z ogromnym długiem uczelnianym... Moim zdaniem lewica powinna teraz pokazać ludziom, którzy mogą również odnieść korzyści ekonomiczne z jej reform, że nie jest tylko partią reform kulturowych.

Wspomniał pan o ogromnej polaryzacji. W Stanach Zjednoczonych dotyczy ona zresztą nie tylko kwestii politycznych, lecz także klasowych.

Martwię się o to codziennie i nie mogę udzielić optymistycznej odpowiedzi. Trump może wygrać w listopadzie, a jeśli wygra, myślę, że może wyrządzić ogromne szkody. Jeśli wygra, nie wiemy, czy odbędą się kolejne wybory. A nawet jeśli wygra Biden, nie jestem pewien, czy może wiele zrobić z polaryzacją w USA. Częściowo chodzi o klasę społeczną, ale zasadniczo chodzi o kulturę – kwestie społeczne, głównie związane z religią.

Politycznie istnieją trzy Ameryki: Ameryka chrześcijańsko-nacjonalistyczno-neofaszystowska (jak z dystopii z książek Philipa Rotha), Ameryka wielokulturowa, postępowa i w dużej mierze świecka, a pomiędzy nimi znajduje się Ameryka obojętna – ludzie, którzy nie mają silnych przekonań i mogą zostać przekonani do pójścia w dowolnym kierunku w czasie wyborów. Różnice są tak ogromne, że widzę, jak mój kraj się rozpada. Są nawet ruchy secesjonistyczne – głównie sympatyzujące z republikanami, z małych hrabstw, z ogromną niechęcią do dużych miast. W USA nie ma wspólnoty, republiki, jakiej chcieli założyciele. Trudno więc być optymistą. ©Ⓟ

Ekonomia środka chce większej konkurencji, a nie monopolistycznej władzy. To kapitalizm, ale nie taki, jaki mieliśmy przez ostatnie 40 lat