Wieści z USA nie napawają optymizmem, więc czas uwierzyć w siebie i wziąć sprawy obronności w swoje ręce – takie deklaracje dominowały u przedstawicieli Europy na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa.

Sześćdziesiąt głów państw i ponad 80 ministrów zjechało w tym roku na zakończoną w niedzielę Monachijską Konferencję Bezpieczeństwa. Pojawiła się też chińska delegacja na czele z szefem MSZ Wangiem Yi. Czołowi politycy w Europie mają coraz większą świadomość, że obronność należy traktować poważniej. Dojść do takich wniosków pomogły zapewne także ostatnie mroczne wydarzenia ‒ śmierć Aleksieja Nawalnego w kolonii karnej na Syberii (w Monachium spontaniczne przemówienie wygłosiła jego żona Julia) i wycofanie się ukraińskiej armii z Awdijiwki w obwodzie donieckim. A do tego należy dodać trwającą blokadę amerykańskiego pakietu dla Ukrainy przez część republikanów w Kongresie oraz doniesienia wywiadu USA, że Rosja pracuje nad kosmiczną bronią nuklearną, która mogłaby zniszczyć satelity.

Aby nieco uspokoić Europejczyków, Amerykanie do Monachium wysłali Kamalę Harris, co chyba nie jest skuteczną taktyką. Bo trudno o rozluźnienie, gdy wiceprezydent USA mówi, że „jest tylko plan A polegający na zapewnieniu Ukrainie wszystkiego, co potrzebuje”. Jeśli to prawda, Waszyngton nie realizuje żadnego planu.

Nieporadnie poruszająca się w tematach między narodowych Harris zapewniała też, że w Kongresie jest dla Ukrainy ponadpartyjne poparcie. To, delikatnie mówiąc, myślenie życzeniowe. W Europie odbieramy jednak amerykańskie stacje telewizyjne i widzimy, że republikanie w sprawie są podzieleni. W roku wyborczym Harris chodziło jednak o okrągłe słówka i przytulanie sojuszników. Taką kampanijną jazdę po punktach obowiązkowych wiceprezydent w Monachium zrealizowała. A jak USA w świecie nie wyjdzie? To wtedy będzie wina tych paskudnych trumpistów. To wygodna, ale uproszczona wizja polityki.

Faktem jest, że ze strony poważnie zaniepokojonej wzrostem znaczenia Chin prawicy w USA pojawia się coraz więcej apeli do Europejczyków o zwiększenie wydatków zbrojeniowych i zmianę formuły relacji z Waszyngtonem. Często używanym słowem jest „partnerstwo”, i to nie tylko ze strony trumpistów. Sytuacja przypomina drugą kadencję Franklina Delano Roosevelta. W 1938 r. proponował, by Amerykanie produkowali samoloty wojskowe Francuzom i Brytyjczykom. I nazywał to „programem minimum potrzeb”. Po 1939 r. – gdy w Europie była już wielka wojna – mówił „wszystko prócz wojny”. Ale przygotowywał się do niej i wspierał sojuszników.

Bardziej chyba optymistycznie niż Harris wybrzmiał w Bawarii kanclerz Olaf Scholz, choć nie pierwszy już raz słyszeliśmy z jego ust odważne zapowiedzi o obronności. Zmiany w RFN, choć powolne, są jednak widoczne, o czym przekonywał w niedawnej rozmowie z DGP wiceminister Władysław Teofil Bartoszewski. Tak więc w Monachium polityk SPD zobowiązał się, że Niemcy będą wydawać ponad 2 proc. PKB na obronność od teraz aż co najmniej do końca lat 30. XXI w. Przy czym same Niemcy też mają swoje granice, które należy pomóc im pokonywać. W Monachium Scholz irytował się pytaniami, czy Berlin przekaże Ukrainie pociski manewrujące Taurus.

Jak skutecznie zabiegać więc o to, by rozdźwięku w sprawie obronności w Europie nie było? Na trudne czasy byłoby to zadanie unijnego komisarza ds. obrony, który zgodnie z deklaracją Ursuli von der Leyen z Monachium zostanie powołany w przypadku jej ponownego wyboru na szefową KE. Za wcześnie na giełdę nazwisk, ale nie jest tajemnicą, że Warszawa jest zainteresowana obsadzeniem na tym stanowisku Polki lub Polaka, a jeśli to niemożliwe, to chociaż kogoś z Europy Środkowej. ©℗