Różnorodność to z pewnością ostatnia rzecz, która kojarzy się z konserwatyzmem. A jednak – po „przegranym zwycięstwie” obozu uważającego się za konserwatywny w Polsce po tym, jak konserwatyzm amerykański stał się zakładnikiem trumpistów i zapadł na swoisty syndrom sztokholmski – proponuję uczynić różnorodność ośrodkiem konserwatywnej tożsamości.
Konkretnie: instytucjonalną różnorodność. Wydaje się, że konserwatyści są bardziej predestynowani do zadbania o nią niż strona progresywno-liberalna. Celowo nie mówię tu o prawicy i lewicy, bo role w tym teatrze mogą być rozpisane dość zaskakująco.
Przeciw centralizacji, ale dokąd?
Spór centralistów z decentralistami trwa w najlepsze. Dotyczy to zarówno dyskusji o kształcie UE, jak i sporu o ustrój Polski. Europa ojczyzn to idea idąca przeciw centralizacji władzy w rękach instytucji unijnych, a więc siłą rzeczy głos decentralistyczny. Ponadto, gdy zwolennicy „większej integracji” przedstawiają swoje pomysły, to choć przyparci do muru najczęściej posługują się terminem „federalizacja”, w istocie nierzadko chodzi im faktycznie o większą centralizację. Pokazuje to tocząca się w Polsce debata publiczna na temat obu głośnych projektów reformy UE – tego zaproponowanego przez Parlament Europejski i tego, z którym wyszła niemiecko-francuska grupa ekspertów. Jak w tym świetle przedstawiają się same dokumenty, to trochę inna sprawa. Co ciekawe, obrońcy zdecentralizowanej Unii są jednocześnie zwolennikami centralizacji władzy w państwie narodowym (PiS), zaś ci, którzy byliby bardziej skłonni do centralizacji Unii, jednocześnie, przynajmniej na poziomie deklaracji, chwalą cnoty decentralizacji wewnątrz państwa (nowa koalicja rządowa).
Wniosek, który z tego płynie, jest nie tylko taki, że politycy traktują (de)centralizację instrumentalnie. Poważniejsze jest to, że cała ta dyskusja ma charakter odgórny, a skoro tak, to nawet argumenty za decentralizacją z konieczności instrumentalizują tych, o których dobro rzekomo chodzi, a więc lokalne społeczności. Nie jest bowiem nigdzie napisane, że zdecentralizowane instytucje mają za zadanie odpowiadać na lokalne problemy. Jakoś to domyślnie zakładamy, ale nie ma w tej materii żadnej gwarancji.
Jedna z najciekawszych w ostatnich latach refleksji o Polsce i pożądanej reformie Rzeczpospolitej, tj. zbiór esejów „Umówmy się na Polskę” pod redakcją Macieja Kisilowskiego i Anny Wojciuk, jest najczęściej przywoływana w ramach dyskusji o centralizmie i decentralizacji. Postuluje się tam m.in. oddanie we władanie samorządów systemu edukacji i wielu aspektów życia publicznego, które niosą za sobą duży ładunek moralny lub ideologiczny. Tymczasem najciekawsze w tej propozycji jest właśnie to, że nie instrumentalizuje poziomu lokalnego, lecz odeń wychodzi i w duchu zasady subsydiarności postuluje taki ład instytucjonalny, który od początku jest zaprojektowany na potrzeby rozwiązania najpierw najbardziej lokalnych, a potem coraz szerszych problemów. Zauważmy jednak, że także tutaj kwestia centralizmu i decentralizacji jest traktowana instrumentalnie. Jest środkiem do celu. A raczej różnorodnych celów, które nie są tu wyznaczane odgórnie.
Istotę rzeczy w moim przekonaniu oddaje odmienny słownik. Ten, w którym instytucjonalny pluralizm przeciwstawia się instytucjonalnej monokulturze.
Instytucjonalna różnorodność to, najprościej rzecz ujmując, sytuacja, w której rozwiązania odgórne o charakterze formalnym pozostawiają przestrzeń dla rozwiązań oddolnych, które najlepiej przystają do lokalnych warunków i rozpoznanych przez społeczność unikalnych problemów. Ostatecznie przecież celem instytucji jest sprawne kolektywne działanie. Argumentując za instytucjonalną różnorodnością, zakłada się, że ludzie, którzy bezpośrednio stykają się z jakimś problemem, najlepiej wiedzą, na czym on polega, jak również są najbardziej zainteresowani znalezieniem rozwiązania. Mowa jest o różnorodności dlatego, że takich lokalnych dziedzin działania jest z konieczności bardzo wiele, a więc również instytucjonalnych rozwiązań musi być mnogość.
Przeciwieństwem instytucjonalnej różnorodności jest instytucjonalna monokultura – jak wtedy, gdy las mieszany zastępuje się np. lasem złożonym wyłącznie z sosen. Jeśli ten drugi padnie ofiarą właściwego dla sosen pasożyta, to istnienie całego ekosystemu jest zagrożone, do czego nie doszłoby w zróżnicowanym środowisku. Monokultura nie jest stanem pożądanym. Ta cokolwiek uproszczona lekcja będzie dalej istotna.
Tragedia wspólnego pastwiska
Szczególną sławą cieszą się prowadzone przez Elinor Ostrom terenowe badania instytucjonalnej różnorodności (ang. institutional diversity), za które dostała ona ekonomicznego Nobla. Ich przedmiotem były wspólne zasoby (dobra wspólnej puli; ang. commons). Korzysta z nich pewna szersza społeczność i nie sposób żadnego jej członka wykluczyć, jednakowoż korzystanie to ma charakter konsumpcyjny. Znaczy to, że dostęp jest w zasadzie otwarty, ale zasób ulega wyczerpaniu i każde jego uszczknięcie przez pojedynczego użytkownika pozostawia mniej dla pozostałych. Sztandarowymi przykładami są pastwiska, łowiska i systemy nawadniające. Inaczej jest z dobrem publicznym w rodzaju miejskiego parku – w normalnych warunkach to, że ja pójdę tam na spacer, nie zmniejsza możliwości korzystania z parku przez innych.
W końcu lat 60. popularnym tematem stała się tzw. tragedia wspólnego pastwiska, zdefiniowana przez Garretta Hardina. Gdy pasterz ulegnie egoistycznej pokusie wypasania większej liczby sztuk bydła, nic nie powinno się stać, bo przecież pastwisko nie zniknie przez to, że on jeden uszczknie więcej dla siebie. Problem w tym, że rozumują tak wszyscy, co ostatecznie prowadzi do zniszczenia wspólnego zasobu (dla zainteresowanych – rozumowanie hodowców ma schemat tzw. dylematu więźnia w teorii gier).
Można rozważać różne próby zaradzenia domniemanej tragedii. W pierwszej kolejności do głowy przyjdzie jakiś porządek narzucony przez rząd, a więc przez instytucję niebędącą interesariuszem i mającą z reguły dość zgrubną wiedzę na temat lokalnej specyfiki zasobu. W dodatku narzucone przezeń rozwiązania z reguły generują duże koszty i bywają bardzo mało efektywne.
Ostrom wykazała, że efektywniejsze sposoby zarządzania wspólnymi zasobami tworzą lokalni interesariusze, ewentualnie ze wsparciem zewnętrznych arbitrów (w tej roli może też wystąpić rząd), a nie bezpośrednio zewnętrznych regulatorów. W tym kontekście pojawia się właśnie kategoria instytucjonalnej różnorodności. Znaczy ona tyle, że rozwiązania muszą stanowić odpowiedź na lokalną specyfikę danego zasobu. Przykładowo nie można rozwiązań właściwych pastwiskom stosować dla łowisk ryb, a dalej – każde pastwisko jest trochę inne, a więc rozwiązanie, które sprawdzi się na Podhalu, nie musi zadziałać na Mazowszu.
Na tym tle instytucjonalna monokultura to w szczególności sytuacja, gdy odpowiednio silny gracz zewnętrzny narzuca jednorodne rozwiązania instytucjonalne w wielu miejscach, wychodząc z kontrowersyjnego, a często wprost fałszywego założenia, że proponowane rozwiązania są uniwersalne i będą wszędzie efektywne.
Monokultura w służbie postępu?
Dlaczego akurat konserwatyzm miałby stanąć w obronie instytucjonalnej różnorodności? Choćby z powodu przywiązania do zasady subsydiarności, jak również dlatego, że konserwatyzm z natury staje po stronie zastanego ładu i przeciw jego nagłym zmianom. Tymczasem różnorodność instytucjonalna zdaje się stanem wyjściowym, niemal naturalnym. Zmarły przed kilkoma laty Roger Scruton, mistrz współczesnego konserwatyzmu, argumentował wyraźnie w duchu instytucjonalnego pluralizmu np. przeciw nieograniczonej imigracji.
Chciałbym jednak wskazać na racje najbardziej aktualne, wręcz politycznie palące. Nie bez znaczenia jest bowiem to, że politycy uważający się za reprezentantów konserwatyzmu zarówno w Polsce, jak i w USA stanęli ostatnio wobec zinstytucjonalizowanej presji ze strony elit liberalnych wcielonych np. w wymiar sprawiedliwości. Ilustrują to próby pozbawienia Trumpa biernego prawa wyborczego mocą wyroków sądów stanowych. Na naszym podwórku ilustruje to wieloletni konflikt wokół reformy/deformy sądownictwa i rosnący dualizm prawny, jak to się ostatnio określa. To pozycjonuje konserwatystów – niezależnie od tego, co dziś sądzą o Trumpie czy dorobku rządu PiS – w roli kontestatorów. Paradoksalnie sytuuje ich to w roli lewicowej.
Rzecz nie w tym, by węszyć tu jakiś spisek i wskazywać spiskowców z imienia i nazwiska. Chodzi o pewną ideową dynamikę instytucji w państwach demokracji liberalnej, w szczególności instytucji wymiaru sprawiedliwości. U nas mówili o tym ostatnio m.in. Jan Rokita na łamach „Teologii Politycznej” oraz w podkaście Klubu Jagiellońskiego czy Marcin Matczak m.in. w książce „Kraj, w którym umrę”. Zgodnie z diagnozą Matczaka liberalne instytucje w USA uległy zniecierpliwieniu na – ich zdaniem – zbyt powolne zmiany ładu społecznego w kierunku liberalnym. I na przełomie lat 60. i 70. XX w. stały się akceleratorami czegoś, co Matczak zgrabnie ujął jako „liberalizm na sterydach” (Rokita formułuje podobną diagnozę w innym słowach). Instytucje te zaczęły więc – wszędzie tam, gdzie było to możliwe – rozszerzać zakres swojej władzy do ustanawiania formalnych norm życia społecznego, aby przyśpieszać liberalne zmiany. Tymczasem, choć idee te słusznie uważamy za fundamentalne dla tzw. zachodniego modelu życia i rozwoju, wcale nie jest oczywiste, jak należy zarządzać ich implementacją.
Najgłośniejszym przekładem jest oczywiście sprawa aborcji w USA i słynne (nie tak dawno pogrzebane) rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego w sprawie Roe vs Wade z 1973 r. Sprawa jest nietrywialna moralnie, a z instytucjonalnej perspektywy ważna, bo sankcjonuje pewne rozstrzygnięcie normatywne odgórnie, na poziomie federalnym, tworząc dość ciasne ramy, w których mogą się poruszać rozstrzygnięcia ustawowe. Nie sama odgórność jest tu jednak kontrowersyjna, bo trudno sobie wyobrazić państwo bez żadnych tego rodzaju rozwiązań, lecz to, iż zastosowano tu w praktyce ideę, zgodnie z którą znaczenie przepisów ustawy zasadniczej ewoluuje wraz z ładem społecznym, który ma regulować.
W moim przekonaniu mamy tu problem wykraczający poza zakres semantyki aktów prawnych. Ma on następującą postać: jeśli znaczenie tekstu będącego swoistym centrum całego ładu instytucjonalnego ewoluuje, to również granice owego centrum mogą się zmieniać (rozszerzać), aż pożrą peryferie. Tak oto rozstrzygnięcia, które miały dotąd charakter oddolny i wyrażały się w woli politycznej obywateli, mogą się nagle stać przedmiotem odgórnego rozstrzygnięcia dokonanego przez ów rozszerzający się ośrodek systemu. Żeby było jasne, ewolucja znaczeń jest faktem, pytanie dotyczy jednak tego, w jakich ramach ta ewolucja ma się odbywać.
W opinii Matczaka (z którą się zgadzam) liberalizm na sterydach ostatecznie zwrócił się przeciw swoim fundamentom, jak to często bywa z wszelkimi rewolucyjnymi przyśpieszeniami. I tak idea równości została uwolniona od konkretnych zastosowań, a tym samym jej głosiciele uwolnili się od wskazywania weryfikowalnych diagnoz i konkretnych propozycji rozwiązań politycznych. Z punktu widzenia logiki głoszenie równości operuje więc wyłącznie dużymi kwantyfikatorami i zmiennymi. Jest to równość wszystkich i wszystkiego (dla każdego i pod każdym względem). Do tego mamy rytualne potępienia „białej” kultury opresji, rewizjonizm historyczny, który uzasadnia akty wandalizmu (np. zarządzony przez władze Nowego Jorku demontaż pomnika Teodora Roosevelta w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej) itp. System sankcji jest zaś organizowany przez rozproszone „święte oficjum” kultury wymazywania (cancel culture).
Uderzająca jest postulowana bezalternatywność każdego z wymienionych przejawów sterydowego liberalizmu. Nie może być tak, że ktoś gdzieś zachowa jakieś resztki starego (w tym lokalnego) ładu instytucjonalnego – przykładowo jakaś społeczność będzie chciała jednak jakiś pomnik zachować, nawet jeśli uwieczniony w brązie człowiek nie wydaje się nam dziś przesadnie sympatyczny.
Nie chodzi więc w istocie o centralizm przeciwstawiony decentralizacji. Chodzi o instytucjonalną monokulturę zwalczającą instytucjonalny pluralizm. Zauważmy bowiem, że presja dowolnej ideologii politycznej wcale nie musi polegać na tym, że centrum narzuca prawa peryferiom prawa. Jej rozprzestrzenianie się może równie dobrze mieć charakter zdecentralizowany na zasadzie dobrego sąsiedztwa (ta urbanistyczna kategoria mówi o tym, że nowo powstające budynki nie powinny odbiegać stylistycznie od już istniejących na danym terenie) lub analogiczny do transmisji wirusa.
Historycznie centralizm szedł w parze z monokulturą, ale nie jest to związek konieczny. Centralna interwencja może nawet niekiedy monokulturze przeciwdziałać. Jeśli już mowa o Ameryce, to przypomnijmy sobie, że istotnym zapalnikiem wojny secesyjnej była kwestia niewolnictwa w tych stanach, które po wojnie meksykańskiej dołączyły do Unii. Na zasadzie dobrego sąsiedztwa, a może za sprawą pleniącego się moralnego wirusa niewolnictwa ludziom z Południa wydawało się oczywiste, że Teksas, doklejony do Luizjany czy Arkansas, będzie prawnie umocowywał niewolnictwo. Można to uznać za lokalny ruch w kierunku monokultury instytucjonalnej. W obronie instytucjonalnej różnorodności (która dziś też wydaje się moralnie dwuznaczna, ale trzeba pamiętać, że to było wszystko, na co abolicjoniści mogli wówczas liczyć) stanął rząd federalny. Przeciwstawił się rozszerzaniu instytucji niewolnictwa na nowe tereny, zgadzając się na nie tam, gdzie było już legalne.
Zatrudnienie konserwatysty w charakterze adwokata i ochroniarza instytucjonalnego pluralizmu zostało de facto przesądzone przez liberałów w chwili, w której zdecydowali się na sterydy. Nie ma bowiem nikogo innego, kto miałby dość siły politycznej, by podjąć się zadania. Owszem, tu i ówdzie ujawniają się, nawet coraz częściej, zwolennicy klasycznego liberalizmu zawiedzeni efektami dopingu. Tych jednak nie ma dość, aby podjąć się tak trudnego zadania, a nadto – nie oszukujmy się – nie stoi za nimi żadna realna emocja społeczna.
Ta swoista misja to dla konserwatystów szansa na to, by zagospodarowując emocje pospolitego ruszenia – tę spod znaku MAGA w Ameryce czy też tę zrodzoną ze sprzeciwu wobec ostrego kursu „przejęcia” polskich instytucji przez naszych amatorów liberalnych sterydów – jednocześnie nie stali się zakładnikami tych emocji. Przeciwnie – aby je kanalizowali w jakimś racjonalnym kierunku.
Trudniej zmanipulować wielopiętrowy system
Ktoś może wyrazić co najmniej dwie poważne wątpliwości. Po pierwsze, co mają wspólnego bardzo specyficzne badania Ostrom z szerszą diagnozą społeczną? Przecież przykłady, które przytoczyłem, nie mają niczego wspólnego z gospodarowaniem wspólnymi zasobami. Po drugie, co w sumie złego w instytucjonalnej monokulturze? Dlaczego pluralizm ma być lepszy? Czy nie potrzebujemy raczej – my, liberalne demokracje Zachodu w obliczu rosnących w siłę autokracji – więcej spójności i sterowności?
Pomijam to, że w wymiarze realnej polityki postulowana jedność światowych demokracji jest mrzonką. Co do spraw bardziej zasadniczych, to zauważmy, że nawet jeśli większość mechanizmów społecznych nie ma charakteru wspólnego zasobu i nie grozi nam właściwa im tragedia, sytuacja kryzysowa w moim przekonaniu właśnie przekształca ład instytucjonalny we wspólny zasób (na ten temat prowadzę skądinąd badania w ramach mojej pracy naukowej). Jest to jednak zasób osobliwy – ujemny. Kryzys nakłada na nas dodatkowe, nieraz olbrzymie koszty, które musimy jakoś rozdysponować. Czy to np. upadek dużego regionalnego pracodawcy i spowodowana tym niewypłacalność kilku tysięcy ludzi, czy napływ uchodźców po ataku Rosji na Ukrainę. Kooperując, można próbować te koszty zmniejszyć dla wszystkich (w pierwszym przykładzie choćby wtedy, gdy sklepy i usługodawcy odroczą bieżące płatności osobom, które utraciły pracę), ale pojedynczy człowiek będzie odczuwał silną zachętę, aby nie brać na siebie żadnej ich części, jakoś przerzucić je na innych w nadziei, że tamci okażą się frajerami i postawią na kooperację. Problem tylko w tym, że nieomal wszyscy tak rozumują i koniec końców każdy z osobna płaci najwyższą cenę – wyższą niż ta, którą musiałby na siebie wziąć, gdyby wszyscy solidarnie dogadali się w sprawie dystrybucji kosztów kryzysu. Mamy więc do czynienia z osobliwą wersją tragedii wspólnego pastwiska. Przykład uchodźców pokazuje jednak, że w pewnych okolicznościach ludzie są skłonni do kooperacji, a jednym z czynników (lekcja z badań Ostrom) może być lokalne poczucie sprawstwa (mam możliwość wyboru strategii działania i to moje indywidualne działanie ma na coś wpływ).
Z tej perspektywy pluralizm jest pożądany na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, jeśli mamy monokulturę jednego typu instytucji (określone rozwiązania legislacyjne, formalne i nieformalne normy, reguły i obyczaje) i ta instytucja zawodzi w zachęcaniu ludzi do kooperacji w obliczu kryzysu, to wszyscy płacą najwyższą cenę, podczas gdy pluralizm dawałby szansę na to, by przynajmniej część rozwiązań się sprawdziła.
Po drugie, czy nie ułatwiamy zadania owym wrogim graczom zewnętrznym, gdy przeciwstawiamy im tylko jeden, zunifikowany system? Weźmy choćby problem manipulacji w sieci, trollingu i działań dezinformacyjnych czy też tworzenia baniek informacyjnych na potrzeby propagandy. Pomyślmy o tym, jak łatwo można zdestabilizować demokrację przez zmanipulowanie preferencji wyborców, kiedy ład instytucjonalny nie daje im wspomnianego poczucia sprawstwa. Ono zaś w pierwszej kolejności, co podkreśla się m.in. w tomie „Umówmy się na Polskę”, musi dotyczyć poziomu lokalnego – tam, gdzie pewne zjawiska widzi się na własne oczy niezależnie od tego, co im podpowiada facebookowa czy inna bańka.
Wobec instytucjonalnego pluralizmu ewentualne działania dezinformacyjne i destabilizujące musiałyby być równie zróżnicowane. Nie jest to rzecz nie do pomyślenia, ale byłaby to wojna wymagająca wielu mniejszych bitew, czym dałoby się jakoś zarządzać. Przynajmniej tyle można optymistycznie założyć. W instytucjonalnej monokulturze wystarczy jeden wirus manipulacji, aby zniszczyć cały społeczny ekosystem… ©Ⓟ