Walka o przyszłość Ukrainy toczy się na kilku frontach jednocześnie. Przynajmniej równie istotne jak te pod Awdijiwką są wydarzenia w Brukseli i Waszyngtonie, na salonach politycznych ukraińskiej stolicy oraz w globalnej infosferze.

Rosjanie intensyfikują ataki z powietrza oraz presję wojsk lądowych na pozycje ukraińskie. Nie liczą raczej na operacyjne przełamanie, lecz na zmęczenie przeciwnika. Zmuszają go do zużywania deficytowych zasobów ludzkich i materiałowych – i oddalają w ten sposób groźbę hipotetycznej ofensywy, która mogłaby odebrać im lwią część dotychczasowych łupów. Zdobywając, nawet za cenę krwi, kolejne metry kwadratowe stepu i kupy miejskiego gruzu, rosyjscy wojskowi uzyskują lepsze pozycje nie tylko w przestrzeni realnej, lecz także w tej informacyjnej. Na użytek wewnętrzny Kreml może się chwalić nowymi sukcesami „specjalnej operacji wojskowej”, maskując w ten sposób o wiele poważniejsze straty, które przynosi ona z punktu widzenia długofalowych interesów Rosji. Politykom i opinii publicznej na Zachodzie propaganda serwuje analogiczny pakiecik dezinformacji: przekaz o tym, że ogromne pieniądze inwestowane w Ukrainę są marnowane, bo rosyjska armia i tak idzie naprzód. Suflowany wniosek: najwyższa pora dać sobie spokój ze wspieraniem Kijowa i zwrócić się ku Moskwie, akceptując przynajmniej aktualną linię frontu jako trwałą granicę, zapominając o zbrodniach i otwierając na „obustronnie korzystny” biznes.

Zegar tyka dla obu stron konfliktu. Operacyjny impas sprawił, że wojna przybrała charakter walki na wyczerpanie dostępnych zasobów. Ani Rosja, ani Ukraina nie mogą mieć pewności, u kogo syndromy załamania pojawią się wcześniej. Różnica polega na tym, że szczelność informacyjna systemu autorytarnego pozwala Kremlowi ukrywać nerwowe ruchy przed oczami i uszami światowej opinii publicznej – i przynajmniej na zewnątrz robić wciąż dobrą minę do złej gry. W demokratycznym systemie politycznym Ukrainy nie jest tak łatwo, pewne rzeczy muszą dziać się przy otwartej kurtynie, przynajmniej częściowo.

Wojna panów Z.

W tym kontekście należy rozpatrywać odwołanie Walerija Załużnego ze stanowiska głównodowodzącego ukraińskich sił zbrojnych, podejmowane od dłuższego czasu przez Wołodymyra Zełenskiego i jego otoczenie. W czwartek tę kluczową funkcję przejął generał Ołeksandr Syrski, wcześniej dowódca sił lądowych, wsławiony m.in. skuteczną obroną Kijowa w pierwszej fazie trwającej wojny, a potem błyskotliwą operacją odbicia Charkowa. Załużny płaci zarówno za niedawne niepowodzenia prób ukraińskiej ofensywy, jak i za swoją wysoką pozycję w sondażach zaufania, w których wyraźnie wyprzedza głowę państwa. Ani jedno, ani drugie nie jest w gruncie rzeczy jego winą, ale z politycznego punktu widzenia to zupełnie nieistotne.

Szukając sposobów, jak medialnie „sprzedać” dymisję popularnego dowódcy, Zełenski chyba niechcący otworzył puszkę Pandory sugestią, że zmiany personalne mają objąć również sferę cywilną. Dla wielu obywateli (i zewnętrznych sponsorów Ukrainy) oznacza to nadzieję na głęboką przebudowę elity władzy. Nie tylko na odejście kilku co bardziej nieudolnych i skorumpowanych urzędników średniego szczebla (co zapewne miał na myśli prezydent, ogłaszając na początku tygodnia swój bardzo niekonkretny plan). Oczekiwania idą o wiele dalej, a w rankingu osób do ewentualnego odstrzału pewnie bardzo wysoko widnieje nazwisko Andrija Jermaka, formalnie tylko szefa prezydenckiego gabinetu, ale faktycznie „wiceprezydenta” (lub nawet „nadprezydenta”, jak twierdzą niektórzy). Jermak, nie bez podstaw uważany dziś za szarą eminencję, był mentorem i producentem Zełenskiego w czasach jego kariery estradowej. Wątpliwe, by prezydent chciał (albo mógł) pozbyć się go całkowicie; już prędzej przesunie go na inne stanowisko, nie pozbawiając przy tym wpływów. Ale to nie rozwiąże głównego problemu – zbyt wyraźnie widać, słychać i czuć, że obecna elita władzy wyczerpuje swe możliwości w kwestii walki z oligarchicznymi układami i korupcją, czyli tym, co kiedyś doprowadziło ukraińską państwowość na skraj upadku, czyniąc kraj faktycznie bezbronnym wobec Rosji. Te same czynniki paraliżują dziś niezbędne decyzje dotyczące obronności, sprzyjają rozkradaniu lub marnowaniu części pomocy zagranicznej, prowokują konflikty z sojusznikami i dostarczają paliwa rosyjskiej propagandzie.

Zełenski najprawdopodobniej postanowił zrzucić Załużnego z sań, żeby samemu móc na nich pozostać jak najdłużej. Zwalniając „pierwszego żołnierza Ukrainy”, stworzył jednak dla swego przywództwa politycznego rzeczywistą alternatywę. „Wojna panów Z.” miała dotychczas charakter asymetryczny. Mimo wykazanego parę razy talentu do PR, pozostając w służbie i mając na głowie sprawy ważniejsze od politycznych przepychanek, generał odpowiadał na prezydenckie ataki w sposób bardzo umiarkowany. Teraz – w miarę rozwoju wydarzeń i narastania problemów – to może się zmienić. Tym szybciej, im mniej wojennego szczęścia będzie mieć następca Załużnego w roli głównodowodzącego.

Jeśli ktoś lubi dostrzegać szczęście w nieszczęściu, może zresztą przewrotnie docenić uboczny skutek prezydenckiej akcji pozbywania się gen. Załużnego. Ten bowiem staje się właśnie niemal pewnym kandydatem rezerwowym na wypadek, gdyby Zełenski „zużył się” do reszty albo wręcz został fizycznie wyeliminowany (nad czym Rosjanie zapewne cały czas pracują). Załużny gwarantowałby w takim przypadku utrzymanie twardego kursu prozachodniego i antyrosyjskiego, co jest mniej oczywiste w odniesieniu do innych potencjalnych następców Zełenskiego. Gwarantuje też silne przywództwo i autorytet, zwłaszcza w siłach zbrojnych. Rzecz szczególnie istotna w obecnych warunkach.

Jakość kontra ilość

A perspektywy czysto militarne nie są optymistyczne. Sporo prawdy jest w twierdzeniach emerytowanego australijskiego generała Micka Ryana, opublikowanych niedawno na łamach prestiżowego „Foreign Affairs”, że Rosja jest coraz lepsza pod względem „adaptacji strategicznej” – co będzie mieć kluczowe znaczenie dla dalszego przebiegu działań zbrojnych. Chodzi o optymalne wykorzystanie swej przewagi ilościowej, niwelującej obecnie jakościową dominację Ukraińców. W skrócie: Rosja zdołała (przynajmniej tymczasowo) narzucić wojnę na warunkach, w których decydujące są zasoby „mięsa armatniego”, amunicji do artylerii lufowej dużych kalibrów oraz nawet mało precyzyjnych rakiet. Z tym sobie lepiej czy gorzej radzi, a to mobilizując przymusowo więźniów, a to pozyskując dostawy z Korei Północnej lub Iranu, a to czyszcząc jeszcze zimnowojenne magazyny. Do takiej długotrwałej rywalizacji na proste zasoby nie była – i nadal nie jest – przygotowana Ukraina, a tym bardziej jej zachodni sojusznicy.

Pod względem czysto wojskowym niezbędne jest wobec tego wypracowanie strategii ucieczki do przodu (najlepiej w ramach NATO), czyli odwrócenia reguł gry, tak aby znowu jakość stała się ważniejsza od ilości. To mało prawdopodobne w realiach wojny pozycyjnej, choć przywoływany artykuł gen. Ryana przynosi pewne wskazówki również dla takiego wariantu. Na przykład: nacisk na odzyskanie przewagi w walce elektronicznej, bo Rosjanie po przejściowych kłopotach zdołali lepiej zabezpieczać swą komunikację, a nawet blokować i zakłócać łączność ukraińską. To z kolei utrudniło ataki bronią precyzyjną na newralgiczne punkty po stronie rosyjskiej, takie jak stanowiska dowodzenia, miejsca koncentracji wojsk czy składy amunicji. Niewątpliwie niezbędne jest też zwiększenie tempa wdrażania innowacji taktycznych, tak aby dać Rosjanom mniej czasu na adaptację, zwłaszcza że scentralizowany system dowodzenia po ich stronie wciąż wykazuje w tym względzie większą bezwładność. Notabene, krokiem w dobrym kierunku jest bez wątpienia wtorkowy dekret prezydenta Zełenskiego otwierający drogę do wydzielenia w siłach zbrojnych odrębnej struktury odpowiedzialnej za pozyskiwanie i użycie bojowe aparatów bezzałogowych. W tej kwestii panowie Z. byli zresztą akurat jednomyślni. Generał Załużny stwierdził niedawno, że „drony – wraz z innymi rodzajami zaawansowanej broni – to najlepszy sposób na uniknięcie wciągnięcia nas w wojnę pozycyjną, w której nie mamy przewagi”.

Bowiem kluczowe będzie bez wątpienia odzyskanie przez armię ukraińską zdolności ofensywnych, czyli nie tylko utrzymywania stanu posiadania, lecz także zadawania Rosjanom ciosów na głębokim zapleczu, z perspektywą przesuwania linii frontu na wschód. Miałoby to znaczenie psychologiczne, ale także zmieniało warunki ewentualnego zawieszenia broni lub pokoju na korzystniejsze dla Ukrainy. Żeby jednak optymistyczne scenariusze stały się możliwe, potrzebne jest to, o co apeluje gen. Ryan – szybka i głęboka refleksja teoretyczna nad przebiegiem wojny plus sprawne wdrożenie wniosków – a także gotowość ukraińskiego społeczeństwa do poddania się nowym rygorom mobilizacyjnym oraz determinacja Zachodu do dalszego wspierania Kijowa sprzętem i pieniędzmi. Doskonalenie procedur dowodzenia oraz odzyskanie dominacji w walce elektronicznej nie zdadzą się na nic, jeśli nadal będzie brakować rekrutów gotowych zastąpić w okopach weteranów, amunicji dla artylerii lufowej i rakietowej, szturmowych bezzałogowców, środków obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej na własnym zapleczu czy niezbędnych do wsparcia ofensywy lądowej samolotów.

W cieniu zamieszania z odwoływaniem Załużnego do szczęśliwego finału zmierzają prace nad nowymi przepisami mobilizacyjnymi – co prawda wątpliwe, by rychło dały armii dodatkowe 0,5 mln żołnierzy, czyli generalską „kwotę marzeń”, ale i tak perspektywa dania oddechu najbardziej zmęczonym weteranom staje się realna.

Egzamin dla Europy

Narastanie izolacjonistycznych nastrojów w Stanach Zjednoczonych czyni niestety coraz bardziej realnym scenariusz, w którym wsparcie Waszyngtonu dla ukraińskiej walki zostaje przynajmniej drastycznie ograniczone. Wbrew panikarskim komentarzom nie będzie to oznaczać automatycznego wyzerowania szans Kijowa na zwycięstwo ani Europy na długofalową poprawę bezpieczeństwa wobec rosyjskiego zagrożenia. Będzie natomiast wymagać odważnych strategii dostosowania do nowej sytuacji.

Z punktu widzenia Ukrainy chodzi po pierwsze o maksymalne wykorzystanie już posiadanych atutów, zwłaszcza wojskowych, po drugie zaś o przeorientowanie lobbingu na nowe kierunki. Oprócz tradycyjnych sojuszników trzeba będzie umieć pozyskiwać nowych, nawet nieoczywistych, zwłaszcza wśród państw mogących zaoferować spore ilości amunicji i wozów bojowych (takich jak Korea Południowa czy niektóre kraje arabskie). Ważne będzie podtrzymanie i zwiększenie wsparcia ze strony Wielkiej Brytanii i Kanady (nie zapominajmy, że ta pierwsza od dawna traktuje bardzo serio tworzone przez Rosję wyzwania dla swego własnego bezpieczeństwa, a druga ma u siebie liczną, zamożną i wpływową politycznie ukraińską diasporę).

Przed szczególnym wyzwaniem staje jednak w nowej sytuacji Unia Europejska. Mamy już nieśmiałe sygnały, że jej główni decydenci zdają sobie z tego sprawę. Holendrzy dorzucają do puli dodatkowe samoloty, Francuzi deklarują nowe dostawy uzbrojenia, kanclerz Olaf Scholz pręży muskuły w Waszyngtonie w roli orędownika sprawy ukraińskiej, a szef unijnej dyplomacji zawozi do Kijowa pakiet 50 mld euro (co prawda rozłożony na cztery lata, ale z pierwszym przelewem już w marcu). To oczywiście wciąż mało wobec potrzeb Ukrainy, ale zanosi się na to, że po raz pierwszy w historii twarde bezpieczeństwo będzie istotnym tematem kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego – i siłą rzeczy znajdzie się jako ważny punkt w agendzie nowej Komisji Europejskiej.

Europa znalazła się bowiem w punkcie zwrotnym, choć nie wszyscy jeszcze mają ochotę to dostrzec. Po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej nie może liczyć na gwarancje amerykańskiego zaangażowania w jej obronę. I jednocześnie po raz pierwszy od końca zimnej wojny (a de facto nawet od początku lat 80. XX w.) rzeczywiście zagraża jej fizyczny atak militarny ze strony sąsiada. Nie presja migracyjna, nie terroryzm czy sponsorowanie ruchów separatystycznych – bo to czasami boli, ale jednak „od tego się nie umiera”. Tym razem najczarniejsze (niestety realistyczne) scenariusze obejmują nawet ataki rakietowe i lotnicze na europejskie metropolie i elementy infrastruktury krytycznej, rajdy pancerne oraz okupację terytorium – z makabrycznymi skutkami dla ludności cywilnej. To nie jest coś, co nawet oportunistyczni i krótkowzroczni politycy mogą próbować całkiem zlekceważyć.

Możliwości finansowe i materialne, by te zagrożenia od siebie odsunąć, kraje unijne oczywiście mają, i to ze sporym zapasem. Sztuka polega na tym, by przełamać barierę mentalną, podjąć decyzje i uruchomić lub (w niektórych przypadkach) przyspieszyć właściwe procesy – od zwiększenia produkcji amunicji artyleryjskiej po modernizację i rozbudowę liczebną sił zbrojnych. Po drodze przyda się jeszcze ostateczne danie po łapach rosyjskiej agenturze wpływu, która mocno rozsiadła się w europejskich parlamentach, think tankach i uniwersytetach, urzędach, redakcjach wpływowych mediów i organizacjach trzeciego sektora. I, last but not least, rzeczywiste ograniczenie źródeł finansowania agresywnych działań rosyjskiego reżimu.

Historia kontra strategia

To nie jest bowiem gra tylko o Ukrainę ani nawet o wschodnią flankę NATO. Stawką jest fizyczne bezpieczeństwo całej Unii Europejskiej, a nawet jej przyszłość. Wojskowa (i w konsekwencji także polityczna) porażka Ukrainy będzie oznaczać, że Moskwa zyska czas i środki na przygotowanie dalszej agresji, a sens projektów integracyjnych na Starym Kontynencie i ich geostrategiczna sprawczość staną pod poważnym znakiem zapytania. I przeciwnie: ukraiński sukces odniesiony przy europejskiej pomocy może dać nowy wiatr w unijne żagle, zarówno w europejskich relacjach wewnętrznych, jak i w skali globalnej, budując nowe możliwości kooperacji i wpływu. To jest zestaw kijów i marchewek, którymi warto motywować europejską klasę polityczną.

Jeśli chcemy, by przybliżał się scenariusz optymistyczny, to musimy unikać błędów, do których prowokuje nas historia. Jedna ich kategoria to fatalizm i pesymizm wynikające z dotychczasowych, negatywnych doświadczeń. Owszem, poszczególne kraje europejskie mają na koncie serię fatalnych praktyk polegających na uleganiu wrogim wpływom rosyjskim i strzelaniu sobie w stopę (pozdrowienia dla Gerharda Schroedera i Angeli Merkel, ale też wielu polityków włoskich, francuskich… i polskich). Ale te doświadczenia można przekuć w atut – przyznając priorytet myśleniu w kategoriach strategicznych i przyszłościowych.

Możliwe manowce sygnalizuje nam niedawna wpadka Andrzeja Dudy. Prezydent RP nie tylko „przegapił” wiele stuleci historii Krymu, zanim ten został włączony do imperium carów. To w gruncie rzeczy drobiazg, acz dający pole do popisu żartownisiom postulującym – według podobnie pojmowanego kryterium historycznego – odebranie Ameryki Amerykanom na rzecz Indian, Rosji Królewca na rzecz Niemców, a moich rodzinnych Kielc Polsce na rzecz biskupów krakowskich. Głowa naszego państwa niepotrzebnie wdała się w dywagacje o szansach Ukrainy na odzyskanie poszczególnych terenów, gdy przekaz medialny wszystkich polityków europejskich powinien być oczywiście jednolity i solidarny ze stanowiskiem Kijowa, mówiącym o konieczności przywrócenia granic do stanu legalnego, czyli sprzed 2014 r. Każdy inny jest wzmacnianiem rosyjskiej pozycji w ewentualnych negocjacjach. Jeszcze gorzej, że polski prezydent wykazał się całkowitym niezrozumieniem tego, o co toczy się ta wojna. Bo w gruncie rzeczy to akurat odbicie Krymu, a nie obwodów donieckiego i ługańskiego, ma kluczowe znaczenie dla ukraińskiej (i zachodniej) kontroli newralgicznego akwenu czarnomorskiego oraz dla przetrącenia kręgosłupa rosyjskiego imperializmu.

Kto jak kto, ale prezydent ważnego państwa NATO i UE powinien to rozumieć. Pozostaje nadzieja, że teraz już to wie, a inni politycy Zachodu w trybie pilnym biorą korepetycje. Obyśmy nie musieli zbyt długo czekać na efekty. ©Ⓟ

Czarne scenariusze

Jest spore ryzyko, że wymuszenie na Ukrainie podpisania niekorzystnego układu spowoduje gwałtowny wybuch złych emocji, wzrost nacjonalizmu (tym razem także o ostrzu antyzachodnim), a także zaprzepaszczenie już dokonanych reform wewnętrznych. Konsekwencją byłby krach społeczny i ekonomiczny. W najczarniejszym możliwym scenariuszu na południowy wschód od granic Unii i NATO (Polski też) mielibyśmy wtedy państwo upadłe – z wszelkimi negatywnymi konsekwencjami dla naszego bezpieczeństwa

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Dajmy Ukrainie wygrać”, DGP nr 218 z 10 listopada 2023 r.