Wybory prezydenckie w Ameryce określą przyszłość tego kraju oraz losy wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych są uznawane przez świat zazwyczaj za najważniejsze. Przyszłoroczne głosowanie śmiało można jednak określić mianem najważniejszego nie tylko w skali roku, ale może nawet kilku dekad. 5 listopada 2024 r. rozstrzygnie się nie tylko przyszłość USA, lecz także losy wojny rosyjsko-ukraińskiej, największego konfliktu w Europie od czasów II wojny światowej.

Wyścig o republikańską nominację rozpocznie się 15 stycznia prawyborami w stanie Iowa. Sondaże wskazują na rosnącą popularność Donalda Trumpa na prawicy. Biorąc pod uwagę badania z początków grudnia, były prezydent ma nominację w kieszeni. Chce na niego głosować 60 proc. republikańskich wyborców, podczas gdy jego główni konkurenci – gubernator Florydy Ron DeSantis i była stała przedstawicielka przy ONZ Nikki Haley – ledwo przekraczają barierę 10 proc. poparcia. Przewaga Joego Bidena wśród demokratów jest jeszcze większa, co wielką niespodzianką nie jest, biorąc pod uwagę, że Amerykanie tradycyjnie pozwalają urzędującej głowie państwa na starania o reelekcję po pierwszej kadencji. Oznacza to, że w listopadzie, przynajmniej pod względem obsady, można się spodziewać powtórki z 2018 r. W ogólnonarodowych sondażach Biden i Trump idą praktycznie łeb w łeb, ale już większość wahających się stanów sprzyja republikaninowi.

Można co prawda wskazywać, że amerykańskie badania opinii publicznej nie są najlepszym probierzem nastrojów. Przypominać, jak pewne zwycięstwo dawały Hillary Clinton w jej starciu z Trumpem w 2014 r. Albo, jak zaskakująco dobre wyniki w wyborach parlamentarnych środka kadencji odnieśli demokraci w 2022 r. Wygląda więc na to, że losy potencjalnego starcia Bidena z Trumpem będą się rozstrzygać do ostatniej chwili.

A wraz z nimi losy amerykańskiego poparcia dla broniącej się przed rosyjską agresją Ukrainy. Trump (podobnie jak DeSantis) już zapowiedział jego ograniczenie (a wśród republikanów jest również starający się o nominację Vivek Ramaswamy, który wręcz chciałby formalnie uznać rosyjskie aneksje ukraińskich ziem). Co prawda realna polityka Trumpa w czasie jego poprzedniej kadencji nie była tak prorosyjska, jak jego publiczne wypowiedzi, ale wielki wpływ na ten fakt mieli inni urzędnicy jego administracji, blokujący najbardziej szalone pomysły. Pytanie, kim otoczyłby się Trump w nowej kadencji, pozostaje otwarte.

Za to podpisany niedawno przez prezydenta Władimira Putina budżet na 2024 r., przewidujący sięgające równowartości 100 mld euro wydatki na armię, dowodzi tego, o czym analitycy piszą od miesięcy. Kreml liczy na zwycięstwo Trumpa w wyborach – i dopiero wówczas będzie skłonny spróbować wymusić na osłabionym tym zwycięstwem Zachodzie ustępstwa w postaci zgody na zamrożenie wojny albo milczące uznanie obowiązującej linii frontu za faktyczną granicę rosyjsko-ukraińską. Republikanie już teraz za pośrednictwem Kongresu próbują blokować – i nawet im się to udaje – kolejne pakiety pomocowe dla Ukrainy. W ich argumentacji ważniejsze są finansowanie programów krajowych, pomoc dla Izraela w starciu z Hamasem czy powstrzymywanie fali migracyjnej z Ameryki Łacińskiej. Europa nie będzie w stanie wziąć na siebie ciężaru wsparcia dla Ukrainy; przerosła ją nawet obietnica dostarczenia nad Dniepr 1 mln sztuk amunicji. A gdyby Trump zrealizował swoje dawne pogróżki i wycofał się z Sojuszu Północnoatlantyckiego, Europa – a wśród niej zwłaszcza kraje wschodniej flanki z Polską na czele – znalazłaby się sam na sam z coraz bardziej agresywnym Kremlem. Czarniejszy scenariusz trudno sobie wyobrazić.

Rosyjskie wpływy

Choć zawsze można sobie wyobrazić czarnego łabędzia, który sprawi, że Rosja wstrzyma działania wojenne jeszcze przed wyborami w USA. Tylko w takim układzie można będzie przeprowadzić inne planowane wybory – prezydenckie na Ukrainie. Obecne ustawodawstwo zakazuje organizowania głosowania powszechnego w trakcie trwania stanu wojennego; zresztą nie dałoby się go przeprowadzić z przyczyn organizacyjnych. Gdyby nie inwazja, Ukraińcy poszliby do urn 31 marca 2024 r. (a kilka miesięcy wcześniej wybrali parlament). W otoczeniu prezydenta Wołodymyra Zełenskiego trwały wprawdzie luźne dyskusje o tym, jak ominąć zakaz wyborów w czasie wojny, a i niektórzy mniej zakorzenieni w rzeczywistości zachodni politycy wzywali Kijów, by dowiódł przywiązania do zasad demokracji poprzez ich zorganizowanie, ale wygrał zdrowy rozsądek (i polityczna kalkulacja). Ponadto, gdy w maju skończy się kadencja Zełenskiego, Kreml zacznie forsować tezę, że Ukraina nie ma legalnego prezydenta. A być może znów wróci obalony w 2014 r. Wiktor Janukowycz, wyciągany od czasu do czasu przez Rosjan z politycznego lamusa jako „legalna głowa państwa”.

W tej sytuacji za najważniejsze wybory na Starym Kontynencie można uznać głosowanie na posłów do Parlamentu Europejskiego, planowane na czerwiec 2024 r. Zwłaszcza że w największych państwach europejskich wybory krajowe nie są planowane (choć mogą się odbyć w Wielkiej Brytanii; Londyn ma czas na ich przeprowadzenie do 28 stycznia 2025 r.). Krążący między Brukselą a Strasburgiem deputowani będą w kolejnej kadencji decydować o najważniejszych sprawach związanych z transformacją energetyczną, postcovidową odbudową, a może i zmianą traktatów, którą proponują Niemcy jako warunek dla przyszłego rozszerzenia UE o Bałkany Zachodnie, Mołdawię i Ukrainę. Państwa te chciałyby, aby pracujący do 2029 r. europarlament przegłosował poszerzenie Wspólnoty, ale taki scenariusz wygląda na mocno optymistyczny. Zwłaszcza że sondaże wskazują, iż w nowym PE stan posiadania powinni zwiększyć przedstawiciele alternatywnej, w części prorosyjskiej prawicy, choć nie na tyle, by zagrozić nieformalnej koalicji chadeków, socjaldemokratów i liberałów.

Brak wyborów w największych krajach Europy nie oznacza, że Stary Kontynent będzie można stracić z elekcyjnych radarów. W kilku krajach wybory mogą przesądzić o dalszej postawie wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Na Słowacji obóz premiera Roberta Ficy, sceptycznego wobec dalszego pomagania Kijowowi, po parlamentarnym sukcesie z 2023 r. spróbuje wiosną zdobyć fotel prezydenta. Dotychczasowa liberalna szefowa państwa Zuzana Čaputová chce się wycofać z polityki, motywując to zmęczeniem, pogróżkami pod adresem jej oraz rodziny, a nowe władze najpewniej wysuną na urząd prezydencki byłego premiera i kluczowego członka koalicji Petera Pellegriniego. Polityk jest wprawdzie bardziej umiarkowany w kwestii polityki zagranicznej niż Fico, ale możliwa utrata stanowiska przez liberałów realnie ułatwi premierowi dalsze rządzenie. Podobny bój obozu prorosyjskiego z prozachodnim odbędzie się w Mołdawii, w której stawiająca opór apetytom Kremla prezydent Maia Sandu postara się wywalczyć reelekcję. W grudniu zaś odbędzie się I tura wyborów głowy państwa w Chorwacji, do której zapewne stanie miękko prorosyjski prezydent Zoran Milanović. Mniejszą w sensie regionalnym stawkę będzie miał wybór głów państw w Finlandii, na Litwie i w Rumunii – ich kurs geopolityczny jest z grubsza pewny.

Nową rundę chaosu wewnętrznego może za to przynieść elekcja parlamentarna w Belgii. Rozbicie sceny politycznej i skomplikowana ordynacja sprawiły, że po poprzednim głosowaniu w 2019 r. rząd był formowany przez 10 miesięcy, a powstał tylko dlatego, że politycy spanikowali ze względu na rozpoczynającą się pandemię.

Prężenie muskułów

Chaos, choć o zupełnie innej skali, grozi także Wenezueli. W połowie roku mają się tam odbyć wybory prezydenckie i widać pewne przymiarki do tego, by przyniosły one kres trwającemu od dekady kryzysowi politycznemu. Reżim Nicolása Madury prześladuje opozycję od lat, przez pewien czas istniały tam nawet dwa nieuznające się wzajemnie gabinety (przy czym alternatywny rząd, na którego czele stał Juan Guaidó, zdobył nawet pewne uznanie międzynarodowe). Teraz władze obiecują, że pozwolą opozycji na równe warunki prowadzenia kampanii, w co jednak mało kto wierzy. A jeśli te obietnice nie zostaną spełnione, wyborom może towarzyszyć kolejna fala przemocy. Z szykującym się głosowaniem wiąże się jeszcze inne ryzyko: władze w Caracas zaczęły straszyć inwazją sąsiednią Gujanę. Mała zwycięska wojna to klasyk z repertuaru tracących popularność dyktatorów.

Wie coś o tym Władimir Putin, który pierwszym atakiem na Ukrainę w 2014 r. podbił własną popularność do niespotykanych wcześniej rozmiarów. 17 marca Rosjanie mają go wybrać na kolejną kadencję. Będą to pierwsze wybory ogólnokrajowe od czasu rozpoczęcia inwazji na Ukrainę, która przyspieszyła przekształcanie Rosji z państwa autorytarnego w reżim z elementami totalitaryzmu. Można oczekiwać kampanii dławienia resztek ruchów opozycyjnych; zresztą w kręgach opozycji trwają już zażarte dyskusje, jak się zachować wobec marcowego głosowania. Kreml wyraźnie dąży do przekształcenia Rosji w drugą Białoruś, która po sfałszowanych wyborach prezydenckich w 2020 r. uwięziła lub zmusiła do emigracji praktycznie wszystkich polityków opozycji. W lutym cykl polityczny w kraju Alaksandra Łukaszenki się domknie, gdy Białorusini wezmą udział w teatrze pod nazwą „wybory parlamentarne”.

W nowym roku warto będzie zwrócić uwagę także na wybory w wielu państwach z grona najludniejszych demokracji świata. Parlamentarzystów wybiorą mieszkańcy Indii, Korei Południowej, Pakistanu i RPA, a Indonezyjczycy i Meksykanie poza deputowanymi zagłosują także na prezydenta. Skalę wyzwań w tak wielkich państwach widać na przykładzie Indii i Indonezji. W tym pierwszym kraju głosowanie potrwa miesiąc, a liczba uprawnionych po raz pierwszy w historii świata ma szansę przekroczyć 1 mld. Z kolei Indonezja, wybierająca za jednym zamachem prezydenta, posłów i radnych różnych szczebli, zagłosuje jednego dnia w 823 tys. lokali wyborczych, a w poprzednich wyborach o różne funkcje ubiegało się ćwierć miliona kandydatów. W kontekście rosnącej presji ze strony Chin ciekawa będzie kampania prezydencko-parlamentarna na Tajwanie (wybory 13 stycznia). Głowę państwa wybierze wychodząca z zapaści gospodarczej Sri Lanka, zaś Sudan Południowy planuje przeprowadzić pierwsze wybory od uzyskania niepodległości w 2011 r. A sezon wyborów parlamentarnych w nowym roku otworzy 7 stycznia Bangladesz. ©Ⓟ