Czy i kiedy Ukraina stanie się członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego? Te pytania będą zapewne najczęściej zadawanymi podczas szczytu NATO na Litwie (11–12 lipca). Wbrew pozorom odpowiedź jest jasna: w najbliższych latach taki ruch jest mało prawdopodobny, wręcz niemożliwy.

Warunkiem podstawowym jest zakończenie wojny Ukrainy z Rosją. A nie wiemy, czy potrwa ona jeszcze kilka miesięcy, czy kilka lat. A nawet jeśli strony zasiądą do rozmów, to ewentualny rozejm/pokój może być przez nie odmiennie interpretowany, z czym mieliśmy do czynienia przy okazji choćby porozumień mińskich. Miały one położyć kres trwającej od 2014 r. wojnie na Donbasie, lecz w praktyce umowa była notorycznie łamana przez Kreml. Zakończenie wojny może nie oznaczać wygaszenia konfliktu. A do NATO nie wejdzie państwo, które nie ma uregulowanych kwestii granic.

Jeśli Ukraina będzie już w tym punkcie i wciąż będzie chciała przystąpić do Sojuszu, wówczas muszą się na to zgodzić kraje członkowskie. Wszystkie. – A obecnie część państw Sojuszu nie jest na to gotowa. Nawet w USA nie ma konsensusu politycznego w tej kwestii. Bo to wymaga wypracowania wizji bezpieczeństwa europejskiego po wojnie – tłumaczył na łamach DGP Wojciech Lorenz, analityk ds. bezpieczeństwa w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.

Ukraina na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 r. była już bardzo blisko uzyskania Membership Action Plan, dokumentu określającego, co ma zrobić w kwestiach m.in. formalnoprawnych, by móc przystąpić do Sojuszu. Ale wtedy przyznanie jej MAP zablokował np. Frank-Walter Steinmeier, dziś prezydent Republiki Federalnej Niemiec, a wówczas jej minister spraw zagranicznych. Jeśli się spojrzy na to, jak długo ciągnie się obecnie ratyfikacja umowy akcesyjnej Szwecji przez Turcję i Węgry, można zakładać, że w przypadku Kijowa ten proces może zająć długie lata.

Fakt, że nasz sąsiad nie stanie się szybko członkiem NATO, nie oznacza, że sojusznicy przestaną Kijów wspierać i finansowo, i militarnie. W ciągu kilku–kilkunastu miesięcy do Ukrainy zapewne trafią zachodnie samoloty, a już po zakończeniu wojny bardziej prawdopodobne niż szybkie członkostwo będą bilateralne gwarancje poszczególnych państw.

Ale doświadczenie Kijowa w tej kwestii jest wyjątkowo gorzkie, bo tego typu gwarancje otrzymał, gdy zrzekał się broni jądrowej na początku lat 90. XX w. I nie uchroniły go one przed rosyjską agresją. Wielką niewiadomą jest wciąż postawa Amerykanów – jeśli przyszłoroczne wybory prezydenckie wygra Donald Trump, wsparcie USA dla Ukrainy może zostać bardzo ograniczone. Więc choć w Wilnie temat ukraiński będzie dominował, to wielu konkretów nie ma się co spodziewać.

Powrót do korzeni

Brytyjczyk Hastings Lionel Ismay, pierwszy sekretarz generalny NATO, powiedział, że Sojusz powstał, by „trzymać Sowietów z dala, Amerykanów przy sobie, a Niemców nisko”. Chodziło o to, by ZSRR nie najechało krajów członkowskich, USA utrzymywały wojska w Europie, a Niemcy znów nie stały się agresywną potęgą militarną. Ta misja zakończyła się sukcesem, gdy rozpadł się ZSRR. Później były lata dywidendy pokoju, gdy Zachód zaczął ciąć wydatki zbrojeniowe. Wstrząsem były ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r. – wówczas kraje sojusznicze ruszyły do Afganistanu (pod szyldem NATO) oraz Iraku z misjami, po których pozostało niewiele więcej niż gorzki smak porażki.

Kolejną cezurą był 2014 r., gdy Rosja zaatakowała Ukrainę. Już jesienią na szczycie w Walii rozpoczął się powolny powrót NATO do korzeni. Po latach walki z terroryzmem głównym zadaniem Sojuszu znów stała się obrona jego granic przed zagrożeniem zewnętrznym, głównie ze strony Rosji. Kolejnym krokiem był szczyt w Warszawie w 2016 r. – Sojusz postanowił wtedy utworzyć liczące około tysiąca żołnierzy batalionowe grupy bojowe w trzech państwach bałtyckich oraz w Polsce. Byliśmy także świadkami burzliwej dyskusji o przyszłości NATO: prezydent USA Donald Trump mówił, że jest to organizacja przestarzała, a prezydent Francji Emmanuel Macron stwierdził, że cierpi ona na „śmierć mózgową”. Jednak po drodze było również wzmacnianie sił szybkiego reagowania, aż rok temu na szczycie w Madrycie w nowej doktrynie strategicznej wprost stwierdzono, że głównym zagrożeniem dla Zachodu jest Rosja.

W Wilnie będziemy świadkami kolejnego etapu zmiany: zatwierdzenia planów obronnych, nad którymi prace toczyły się od co najmniej kilkunastu miesięcy. Jeden dotyczy Dalekiej Północy i Atlantyku, drugi – regionu od Bałtyku po Alpy, a trzeci – mórz Śródziemnego i Czarnego. – Te plany szczegółowo wyjaśniają, co musisz zrobić (...), by odstraszyć i obronić się przed zagrożeniami. Następnym krokiem jest to, jakie siły i zdolności we wszystkich domenach – przestrzeni kosmicznej, cybernetycznej, lądowej, morskiej i powietrznej – są potrzebne do wykonania tych zadań – mówił w poniedziałek adm. Rob Bauer, szef Komitetu Wojskowego NATO. I choć jeden z polskich urzędników, z którymi o tym rozmawiam, nie wyklucza, że nasi zachodni sąsiedzi mogą w ostatniej chwili te plany zablokować, to jednak trudno zakładać, by tak ważna postać jak szef Komitetu Wojskowego rzucała słowa na wiatr.

Kolejnym dowodem na to, że zmiany w Sojuszu zachodzą, są deklaracje dotyczące wydatków na obronność. W 2014 r. państwa członkowskie obiecały, że w ciągu 10 lat zwiększą środki do 2 proc. PKB. Ale papier zniesie wszystko. Z najnowszych danych wynika, że w 2022 r. tylko 7 z 30 państw faktycznie wydawało co najmniej 2 proc. na obronność. I choć od 2014 r. praktycznie wszystkie kraje je zwiększyły, to tempo jest zbyt wolne. Doskonałym przykładem są Niemcy, którzy po wybuchu wojny w Ukrainie zadeklarowały dodatkowe 100 mld euro na obronność. Co ciekawe, te pieniądze są „odłożone”, ale do tej pory wydano zaledwie kilka procent tej kwoty. W Wilnie retoryczna zmiana ma polegać na tym, że teraz te deklarowane 2 proc. to będzie raczej podłoga niż sufit wydatków. Faktycznie, w 2023 r. można się spodziewać, że pierwszy raz od lat co najmniej jedna trzecia członków NATO wyda nie mniej niż 2 proc. PKB na obronność. Choć jest to nieporównywalne z drugą połową lat 80., gdy te wydatki wynosiły 4–5 proc. PKB, to jednak jest to zauważalna zmiana kursu. I można założyć, że ten trend będzie przyspieszał.

Zwiększenie zdolności obronnych

Warto odnotować, że toczą się również prace nad New Force Model. W krótkich żołnierskich słowach – chodzi o to, by szybko zyskać dobrze wyszkolone i wyposażone armie. A to obecnie problem nawet dla tych najbardziej sprawnych militarnie państw, jak choćby Wielka Brytania. W ostatnich kilkunastu miesiącach Sojusz coraz częściej mówi również o potrzebie zwiększenia zdolności produkcyjnych przemysłu zbrojeniowego, ale tutaj jego rola jest ograniczona. Co ciekawe, w ten proces zaczęła się angażować Komisja Europejska, choć w stopniu raczej symbolicznym w stosunku do potrzeb.

Dziś Sojusz tworzy 31 krajów. Najmłodszym członkiem jest zaproszona w ubiegłym roku, a przyjęta w kwietniu 2023 r. Finlandia, a kolejne państwo – Szwecja – jest w poczekalni. Sztokholm wciąż czeka na ratyfikację umowy akcesyjnej przez Turcję i Węgry. I mimo że wśród polityków były oczekiwania, że ten proces zakończy się właśnie przed szczytem w Wilnie, to jednak nic nie wskazuje na to, by tak się wydarzyło. Bardziej prawdopodobne jest oficjalne przystąpienie Szwecji do sojuszu w ciągu kilku, może nawet kilkunastu miesięcy.

NATO zmienia kurs – i fakt, robi to powoli. Ale, jak powtarza sekretarz generalny Jens Stoltenberg, któremu właśnie kolejny raz przedłużono kadencję, jest to najbardziej efektywny sojusz w historii. Przystosowywanie do nowej rzeczywistości, w której wojny toczą się blisko granic krajów członkowskich, trwa. I choć zmiany będą zachodzić przez długie lata, to wypada się cieszyć, że podążamy we właściwym kierunku. ©Ⓟ