Albo demokracja, albo nawet nie chcę myśleć, co się z Turcją stanie za rok – takie zdanie wyłapuję z rozmowy dwóch starszych Turków, palących papierosy w kawiarni na przedmieściach Stambułu.

W niedzielę (14 maja) Turcy wybiorą prezydenta oraz parlament. Po raz pierwszy od dwóch dekad opozycja ma szansę pokonania i Recepa Tayyipa Erdoğana, i jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (czytaj też: „Najważniejsze wybory roku”, Magazyn DGP z 27 stycznia 2023 r.). To możliwe, bo w jeden blok zjednoczyli się niemal wszyscy polityczni oponenci urzędującego prezydenta. Ten ruch, choć jego powodzenie nie było przesądzone, doskonale przyjęli Turcy, sfrustrowani trudną sytuacją ekonomiczną w kraju i galopującymi cenami.

Zacięta kampania wyborcza będzie trwała do ostatniej przewidzianej przez prawo minuty. Miejskie place cały czas są zalane wyborcami, chcącymi zobaczyć Erdoğana lub lidera opozycji Kemala Kılıçdaroğlu. W stambulskiej dzielnicy Maltepe spotykam w herbaciarniach policjantów, którzy za kilka godzin będą strzec porządku na wiecu Kılıçdaroğlu. W tym czasie główne telewizje transmitują wystąpienie Erdoğana z miasta Kayseri, twierdzy Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), gdzie prezydent dostał aż 70 proc. głosów w wyborach w 2018 r. Kilka dni temu przemawiał tam Kılıçdaroğlu – i ku zaskoczeniu wszystkich słuchały go tłumy.

Telewizyjne relacje z wieców opozycji ocierają się o toporną propagandę, której nie powstydziłaby się TVP Info – „setki” Kılıçdaroğlu są okraszane obrazkami z zebrań kurdyjskiej partii HDP, z kolei politycy tego ugrupowania zestawiani są z PKK, kurdyjską organizacją terrorystyczną. Politycy rządu stale też „przypominają”, że głosowanie na opozycję to promocja LGBT. Dominację Erdoğana widać także na ulicach. Z wiaduktów nad najważniejszymi arteriami zwisają banery z podobizną prezydenta, zaś partyjne namioty, plakaty i chorągiewki partii opozycyjnych, które połączyły się w Stół Sześciu (najważniejsze ugrupowania opozycji poza HDP), są widoczne w mniej eksponowanych alejkach, bliższych dzielnicom mieszkalnym i lokalnym targom.

Za droga cebula

Podczas wystąpień Erdoğan skupia się na przyszłości, sukcesach przemysłu i nowych technologiach – w ten sposób ucieka od codziennych problemów, takich jak przede wszystkim gigantyczna inflacja. Według niezależnych agencji badawczych wciąż jest trzycyfrowa, ale oficjalnie spowolniła do „jedynie” 44 proc. Wzrost cen podsycają zresztą decyzje prezydenta, który m.in. nakazał utrzymywać niskie stopy procentowe i niski poziom oprocentowania rat kredytów. Do tego dwa razy znacząco podniesiono minimalną płacę, żeby uspokoić najgorzej zarabiających. Temat wzrostu cen jest dla władzy niewygodny, podobnie jak stan przygotowania państwa do radzenia sobie ze skutkami katastrof żywiołowych. Wszyscy wracają pamięcią do 6 lutego 2023 r. – w potężnym trzęsieniu ziemi zginęło niemal 60 tys. osób.

Cały kwiecień Erdoğan grał na strunie tureckiej dumy narodowej, a to prezentując rodzimej produkcji elektryczny samochód TOGG, który dopiero co zjechał z linii produkcyjnej, a to inaugurując wydobycie gazu ze złóż pod dnem Morza Czarnego (przy okazji ogłaszając, że gaz przez rok – do pewnego poziomu zużycia – będzie za darmo dla gospodarstw domowych), a to otwierając najdłuższy w Europie tunel w Trabzonie. Te „produkty” rzeczywiście robią wrażenie, szczególnie że dzieje się to w stulecie istnienia Republiki Turcji, kiedy historyczne i przełomowe wydarzenia są nad wyraz wyczekiwane. Czas ich zaprezentowania nie jest przypadkowy – mają pomóc Erdoğanowi w przypomnieniu ogromnych sukcesów gospodarczych, jakie zapewniły Turcji pierwsze lata rządów AKP na początku XXI w.

Może to jednak nie wystarczyć do utrzymania władzy. Zmęczenie ekipą Erdoğana sięga zenitu; sondaże od lat nie dawały opozycji tak dużych szans na zwycięstwo. – Albo demokracja, albo nawet nie chcę myśleć, co się z Turcją stanie za rok – takie zdanie wyłapuję z rozmowy dwóch starszych Turków, palących papierosy w kawiarni na przedmieściach Stambułu.

Opozycję połączyło hasło powrotu do parlamentaryzmu, który w 2017 r. odrzucono w referendum na rzecz systemu prezydenckiego. To wystarczyło, by pod jednym sztandarem połączyć byłych sojuszników Erdoğana, narodowców, republikanów, socjaldemokratów i liberałów gospodarczych. Nawet Kurdowie „wsparli” Kılıçdaroğlu – by nie odebrać mu głosów, nie wystawili własnego kandydata w wyborach prezydenckich.

Frustracja Turków sytuacją gospodarczą skutkuje tym, że niektórzy narodowcy nie obawiają się sojuszu z kurdyjską HDP w parlamencie, byleby tylko odsunąć od władzy AKP i Erdoğana. Kilogram ziemniaków kosztuje w przeliczeniu 5 zł, cebula 6,40 zł – takich cen nie przełkną nawet ci, którym rząd podniósł wynagrodzenia. Opozycja jest tego świadoma. – Patates, soğan, güle güle Erdoğan (ziemniaki, cebula, żegnaj, Erdoğanie) – skanduje na wiecach Kılıçdaroğlu inna liderka opozycji, nacjonalistyczna Meral Akşener, która ma zostać premierem w razie wyborczego sukcesu.

Nastroje gorzej sytuowanych mieszkańców miast są fatalne. Na targach można spotkać starsze kobiety, które za kilkadziesiąt lir (100 lir to 21 zł) próbują zrobić zakupy na kilka dni. Dopytują o ceny towarów, kupują najtańszy. – Ostatnio zaproponowałem jednej pani, że zapłacę za oliwki, które odłożyła w sklepie na półkę, bo były za drogie. Ostro odmówiła, jakbym ją obraził. Ludzie czują się upokorzeni: i ci, którym brakuje na podstawowe produkty, i ci, którzy to na co dzień widzą i nie mogą pomóc – mówi mi Omer z Ankary. Nastroje nie są lepsze także na słabiej rozwiniętym wschodzie i w głębi kraju.

Wielu osobom pomagają przelewy od krewnych pracujących w Europie. W Turcji powszechna jest finansowa solidarność w rodzinach i pomaganie biedniejszym kuzynom, braciom i ciotkom. Dotąd było to zazwyczaj okazjonalne, teraz to prawie codzienność. W tej sytuacji nawet zatwardziali zwolennicy AKP nie bronią jej otwarcie, jak jeszcze kilka lat temu.

Kredyt zaufania

Wybory są więc plebiscytem, w którym Turcy opowiedzą się za lub przeciwko Erdoğanowi, nie zwracając większej uwagi na rozbieżności w postulatach opozycji. Narodowcy obiecują obniżki podatków, socjaldemokraci (główna partia opozycyjna, której przewodniczy Kılıçdaroğlu) mówią o sprawiedliwości gospodarczej, a niektóre postulaty kurdyjskiej HDP, z którą opozycja może być zmuszona współpracować w parlamencie, są skrajnie lewicowe.

Wyborcy chcą, by nowy parlament skupił się na wspólnych pomysłach. A tych nie brakuje. Poza powrotem do systemu parlamentarnego są to kwestie administracyjne – decentralizacja i wzmocnienie kompetencji samorządów. Opozycjoniści chcą też większej transparentności inwestycji publicznych, silniejszej kontroli obywatelskiej czy odpartyjnienia urzędów publicznych. Wszyscy opowiadają się za naprawieniem relacji z Unią Europejską, co ma z czasem zapewnić strumień pieniędzy i stabilizację kursu walutowego zamiast pojedynczych „deali” z emiratami Zatoki Perskiej, za którymi mogą stać niejasne zobowiązania polityczne rządu.

Ale nie tylko nierówny dostęp do mediów stoi na drodze do wygranej opozycji. W tym roku pierwszy raz od lat zrezygnowano z tradycji, by na czas wyborów ze sprawowania urzędu na trzy miesiące zrezygnowali szef wymiaru sprawiedliwości i minister spraw wewnętrznych. Praktykowano to nawet w ostatnich wyborach prezydenckich, dbając przynajmniej w tym wymiarze o brak nacisków na Najwyższą Komisję Wyborczą (odpowiednik naszej PKW). Erdoğan może liczyć na sporo głosów Turków mieszkających za granicą (nawet dwie trzecie, głównie w Niemczech), którzy stanowią 5 proc. elektoratu.

Są też niewiadome. Nawet 4–5 proc. wyborców straciło dach nad głową w lutowym trzęsieniu i zostało zmuszonych do przeprowadzki. 95 proc. z nich do tej pory nigdzie się nie zarejestrowało, ich preferencje nie są odzwierciedlone w sondażach, nie wiadomo, czy wrócą w rodzime strony na czas wyborów i na kogo oddadzą głos.

Kılıçdaroğlu chciałby rozstrzygnąć wynik starcia w pierwszej turze. Sondaże wskazują, że jest to nawet możliwe. Jeśli się nie uda, pokonanie przez niego Erdoğana w drugiej turze nie będzie łatwym zadaniem. Urzędujący prezydent zyska dwa tygodnie na prowadzenie kampanii w tych regionach, w których przegrał – i będzie mógł sypać nowymi obietnicami. Zresztą już to robi – na pięć dni przed głosowaniem ogłosił, że pensje urzędników państwowych wzrosną o 45 proc.

Inaczej wygląda sprawa z parlamentem. Jest praktycznie wykluczone, żeby Kurdowie po wyborach podjęli współpracę z AKP i nacjonalistyczną MHP (to obecna koalicja rządząca), bo stracą wiarygodność. Opozycja albo zdobędzie większość w parlamencie, albo zabraknie jej do tego kilkunastu miejsc – i wtedy Kurdowie staną się języczkiem u wagi. Główny postulat partii opozycyjnych to przywrócenie systemu parlamentarnego, do czego potrzebują dwóch trzecich głosów lub nieco mniej, ale wtedy konieczne jest ponowne rozpisanie referendum konstytucyjnego. Kurdowie mogą więc zgodzić się na koalicję lub wchodzić w taktyczne sojusze ze Stołem Sześciu, co pomoże utrzymać stabilność w parlamencie. System wyborczy jest oparty na metodzie d’Hondta, która premiuje wprawdzie duże partie, ale prokurdyjska partia jest hegemonem w niektórych obwodach wyborczych. W Diyarbakir mogą objąć nawet 9–10 z 12 mandatów. W Stambule niektóre dzielnice też mogą dać Kurdom więcej mandatów, niż wskazują sondaże.

Dać upust

Warto pamiętać, że AKP nie jest już monolitem. W jej szeregach jest teraz wiele osób, które chcą pozostać u władzy, nie dbając o to, kto będzie prezydentem ani kto będzie miał większość w parlamencie. Są też w niej państwowcy, którzy chcą realnie działać. Jeśli AKP i Erdoğan zostaną odsunięci od władzy, partię i stworzoną wokół niej klikę polityczną może czekać fala rezygnacji i próby dołączenia do zwycięzców. Jeśli faktycznie większość parlamentarna będzie wisiała na włosku, Kılıçdaroğlu i Stół Sześciu z pewnością będą mieli ofertę dla „spadkowiczów”. Może się wtedy okazać, że ta szeroka i egzotyczna zbitka opozycyjna będzie znacznie trwalsza, niż się spodziewamy.

Kemal Kılıçdaroğlu zapowiedział już, że nie będzie prowadził polityki zemsty i nie będzie szukał haków na Erdoğana, a wszystkie powyborcze decyzje będą zgodne z regułami rządów prawa. Co więcej, Erdoğan wie, że podważanie wyników głosowania może mu przynieść więcej szkód niż korzyści

Sporo osób w Europie zadaje sobie pytanie o uczciwość wyborów. Obawy rodzą wypowiedzi m.in. ministra spraw wewnętrznych Süleymana Soylu, który sugerował, że szykowany jest zamach stanu podczas wyborów. Ma to wprowadzić zamęt i niepokój u opozycyjnych wyborców. Rzecznik prezydenta İbrahim Kalın stwierdził jednak, że rządzący nie będą podważać wyniku głosowania.

Kılıçdaroğlu przezornie zapowiedział już, że nie będzie prowadził polityki zemsty i nie będzie szukał haków na Erdoğana, a wszystkie powyborcze decyzje będą zgodne z regułami rządów prawa. Co więcej, Erdoğan wie, że podważanie wyników głosowania może przynieść więcej szkód niż korzyści, czego dowiodło powtórzenie wyborów samorządowych w Stambule. W pierwszej turze kandydat opozycji Ekrem İmamoğlu wygrał o włos (15 tys. głosów) z kandydatem AKP. W zarządzonej przez władze powtórce zdenerwowani Turcy zaprotestowali i İmamoğlu zdobył 800 tys. głosów więcej od rywala.

Turcy w ostatnich latach tracili przestrzeń do wolnego wyrażania opinii, pluralizm mediów kuleje. Wybory to właściwie jedyny czas, kiedy mogą nieskrępowanie powiedzieć, co myślą o władzy. Rządzący wiedzą, że tego święta demokracji im nie można odebrać. ©℗

Autor jest członkiem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i Zespołu Doradców Gospodarczych TOR