To nie izolacjonizm osłabił wiarygodność USA i skutkuje ambiwalentnym podejściem dużej części globu do wojny w Ukrainie, tylko wcześniejszy interwencjonizm.

Wielkie przełomy myślowe i nowe dokonania w naukach – nawet tak „nieścisłych” jak stosunki międzynarodowe – nie zdarzają się codziennie. I potrzeba przynajmniej trochę pychy lub szaleńczej odwagi, by ogłosić samemu na łamach jednego z najbardziej znaczących na świecie magazynów idei, że właśnie wymyśliło się „nową teorię amerykańskiej polityki zagranicznej”. Tak zrobił pod koniec 2022 r.na łamach pisma „The Atlantic” George Packer, jeden z najbardziej uznanych amerykańskich reporterów, autor esejów i dramatów. „Ameryka może – i musi – używać swojej potęgi w służbie dobra” – przekonywał Packer. Myśl ta nie wydaje się kontrowersyjna, a na pewno nie dla większości czytelników i czytelniczek w Polsce. Współczesne Stany Zjednoczone są militarnym, gospodarczym i kulturalnym supermocarstwem. Oczywiście, że powinny używać swojej imponującej siły w służbie dobra. Ale… czy to aby na pewno nowy pomysł?

Czasami genialną myśl od odtwórczego banału dzieli cienka granica. Zdarzają się sentencje, które równie dobrze mogłyby wyjść z ust najwybitniejszych filozofów, jak i z wnętrza ciasteczka z wróżbą albo od internetowego „kołcza”. Obawiam się, że „nowej teorii amerykańskiej polityki zagranicznej” jest bliżej do tej drugiej kategorii.

Ale nawet jeśli, to esej Packera zasługuje przynajmniej na uczciwą polemikę.

Dotyka bowiem tematów, które są żywo dyskutowane i wciąż nierozstrzygnięte. Czy Ameryka jest pogodzona ze swoim statusem „postimperium”, czy na nowo walczy o niekwestionowaną hegemonię? Czy Waszyngton ma wejść na ścieżkę zimnej wojny 2.0, czy raczej odnaleźć się w wielobiegunowym świecie? Czy rosyjska inwazja na Ukrainę przyniesie odkupienie zwolennikom amerykańskiego interwencjonizmu, czy jednak – na stosach trupów i zawiedzionych nadziei – znów popchnie politykę USA na tory realizmu?

Świat, którym nie rządzi Ameryka

George Packer nie jest przeciętnym pasjonatem relacji międzynarodowych czy kanapowym geopolitykiem, jakich pełno dziś na Twitterze i w całej zachodniej debacie. Określenie „wybitny reporter i eseista” nie jest w jego przypadku nadużyciem. Książkowy reportaż Packera „Kryzys wolnego rynku? Ameryki portret wewnętrzny” („The Unwinding: An Inner History of the New America”) był – również dla mnie – jedną z pozycji, które definiują swoją epokę. W tym przypadku mowa o czasie kryzysu 2008 r., zmęczeniu zamorskimi wojnami, żądaniach „powrotu do domu”. To populistyczny moment polityki, który zwiastował późniejszy marsz po władzę trumpistów.

Książka Packera była imponującą panoramą nieco sklerotycznego, osłabiającego się własnymi rękami imperium. Autor, wierny założycielskim mitom Ameryki, pokazuje nam kraj wybitnych jednostek, których wysiłki często służą złej sprawie, a który sam jedzie jakby na jałowym biegu i nie posuwa się daleko do przodu. W systemie coś ewidentnie się zacięło. Nie dojrzewa i nie realizuje swojego potencjału. Temat ten wraca w pisarstwie Packera regularnie. I my też do niego wrócimy.

W chwili publikacji jest jednak 2022 r. i autor mówi, że czas odciąć się od niedawnej przeszłości – być może od całego XXI w. – z gorliwością kogoś, kto chce zaprowadzić rewolucyjny kalendarz albo napisać od nowa dziesięć przykazań. Słuchając gorzkich samokrytyk i rozliczeń, Amerykanie doszli bowiem do wniosku, że ich kraj jest zwyczajnie zły. Tak bardzo, że „najlepsze co może zrobić, to zostawić resztę świata w spokoju”. To oczywiście przytyk do dwóch różnych obozów – lewicowych pacyfistów i nacjonalistycznej prawicy – które z przeciwnych biegunów doszły do przekonania, że oto najwyższy czas, by USA zajęły się same sobą.

Powinno być jednak na odwrót – przekonuje Packer. Poczucie osłabienia, lęk przed utratą statusu mocarstwa, wstyd wynikający z poprzednich porażek (od upokorzenia przez rosyjskich trolli po ucieczkę z Kabulu) – wszystko to nie jest dowodem na to, że Ameryka powinna się wycofać ze świata i ograniczyć swoje ambicje. Otóż właśnie teraz trzeba – pisze Packer – działać zdecydowanie i bez kompleksów. Bez amerykańskiego przywództwa liberalny porządek międzynarodowy upadnie, a „świat bez amerykańskiej hegemonii będzie tylko światem jeszcze gorszych hegemonów”. Władza nie uznaje próżni, wycofanie się potęgi USA oznacza wzrost cudzej. Rywalizacja o dominację nad światem jest grą zero-jedynkową. Ukraina to okno, przez które widzimy, co dzieje się, gdy światem nie rządzi Ameryka.

Nikt nas nie podziwia

Argument Packera, choć rozpisany na liczący kilkadziesiąt tysięcy znaków esej, składa się tak naprawdę z czterech punktów.

Po pierwsze, polityka zagraniczna USA była do niedawna rozdarta między izolacjonizmem a interwencjonizmem. A – punkt drugi – fiasko i trauma amerykańskiej wojny z terrorem spowodowały, że kraj jest mniej chętny angażować się w świecie. Pomoc udzielona Ukrainie pokazuje jednak, że Waszyngton potrafi używać swojej potęgi w dobrym celu i z dobrym skutkiem – to punkt trzeci. Czwarty przynosi wniosek: zwolennicy „zachowawczej” polityki zagranicznej i przeciwnicy angażowania się Ameryki są w błędzie. To Ukraina pokazała, jak kompromitujący i upokarzający to błąd. A zatem przyszłość polityki zagranicznej USA powinny wyznaczać ambitne cele i odwaga w obronie wartości demokratycznych za granicą. Oto „nowa teoria” George’a Packera.

Błyskawicznie ujawnia się jednak sporo problemów. Stany Zjednoczone w XXI w. wcale nie są rozdarte między izolacjonizmem a interwencjonizmem – być może rozdarci są publicyści i gadające głowy, ale i to byłoby uproszczeniem. Nawet za rzekomo izolacjonistycznego Trumpa USA zwiększały militarną obecność na świecie. W szczycie jego prezydentury zamordowały irańskiego generała Ghasema Solejmaniego, groziły wojną jądrową Korei Północnej i nasiliły ataki za pomocą dronów. To również Trump najpierw odblokował, a potem zatrzymał pomoc wojskową dla Ukrainy, zerwał porozumienie atomowe z Iranem, nałożył sankcje na Nord Stream i otworzył nowy handlowo-technologiczny front w rywalizacji z Chinami. Czy to brzmi jak CV polityka zainteresowanego wycofywaniem się ze świata?

Zarzut izolacjonizmu wobec Trumpa więcej mówi o lękach klasy komentującej w Waszyngtonie („tracimy sojuszników i nikt nas nie podziwia!”) niż o czymkolwiek innym. Packer nie wspomina (bo zepsułoby mu to wywód), że Trump i republikanie w Kongresie prowadzili bardziej konfrontacyjną wobec Rosji politykę niż ekipa Baracka Obamy. Żaden z tych faktów nie wskazuje, by Ameryka miotała się między dwoma biegunami – albo interwencje zbrojne, albo kompletna pasywność wobec toczących się na świecie konfliktów i izolacjonizm jako doktryna polityki zagranicznej.

Packer twierdzi też, że klasa polityczna w USA pod naciskiem opinii publicznej „aż za mocno” wbiła sobie do głowy lekcję z wojny z terrorem: zamorskie wojny są nieopłacalne, a pomysł zbrojnej interwencji w celu stabilizacji i zaprowadzenia demokracji jest obłąkany. To dość pokrętny argument. Twierdzenie, że Stany Zjednoczone nie angażują się mocniej na świecie z powodu porażek George’a W. Busha nie znajduje potwierdzenia w faktach – choć doświadczenia nieudanych interwencji doprowadziły w końcu do wycofania się wojsk USA z Afganistanu. Jednak wojna z terrorem trwa, a Ameryka angażowała się zbrojnie w przynajmniej siedmiu kolejnych państwach w ostatniej dekadzie.

Wielu krytyków i z lewej, i z prawej strony powie też, że skutki wojny z terrorem nie niosły za sobą żadnego rozliczenia ani samooczyszczenia elit odpowiedzialnych za fiasko kolejnych projektów regime change. Po obaleniu Saddama Husajna – o czym Packer również zdaje się nie pamiętać – USA doprowadziły do obalenia Muammara Kaddafiego. Próbowały też z Baszarem al-Asadem i Nicolasem Maduro (o czym całkiem otwarcie mówi były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Trumpa John Bolton). I w tym wypadku przekonanie, że USA radykalnie wycofały się ze świata przez traumę polityki Busha, jest raczej wyrazem lęku publicystów niż uczciwym opisem rzeczy.

Interwencjonizm czy realizm

Kluczowy – przynajmniej z naszego punktu widzenia – argument Packera dotyczy Ukrainy. Realiści – autor do jednego worka wrzuca myślicieli od Noama Chomsky’ego po Johna Mearsheimera – się skompromitowali, ich prognozy implodowały jedna po drugiej, a inwazja Rosji potwierdziła słuszność argumentów jastrzębi. Liberalnych zwolenników amerykańskiej hegemonii również. Pomoc Ukrainie to przecież, przekonuje Packer, najlepszy dowód, że Ameryka może używać swojej potęgi w służbie dobra, a dalsze samoograniczanie nie ma sensu. Liberalni interwencjoniści i neokonserwatyści ponownie – jakbyśmy znowu byli na przełomie XX i XXI w. – mogą podać sobie ręce i pogratulować: USA robią dobrą robotę.

Ale nawet z tym poglądem są problemy. Stwierdzenie, że skoro Waszyngton robi dobrą robotę w sprawie Ukrainy, a zatem polityka Waszyngtonu jest z natury dobra, to podobna ekstrapolacja jak mówienie, że Waszyngton w sprawie Libii/Wenezueli/Jemenu był bezduszny, więc cała jego polityka jest z natury okrutna. Packer woli postrzegać działania Ameryki przez filtr pomocy Zełenskiemu, a nie np. wparcia udzielonego księciu Arabii Saudyjskiej w jego wojnie z Jemenem. Pochylenie się nad tym drugim przypadkiem komplikowałoby bowiem zasadniczy argument za zwiększaniem roli USA w innych krajach. Skupienie się na Ukrainie – a nie Syrii, Jemenie czy Etiopii – pozwala też na eleganckie i moralnie jednoznaczne rozgraniczenie dobrych i złych bohaterów konfliktu. Niestety, nie każda wojna będzie miała w sobie moralną jednoznaczność i symetrię, a wybór mocarstw nie ogranicza się jedynie do dylematu, czy wesprzeć „dobrych” przeciwko „złym”.

Co więcej, postawa USA wobec Ukrainy nie dowodzi oczywiście ani nie uzasadnia tezy o potrzebie „nowej teorii amerykańskiej potęgi”. Dozbrajanie Kijowa w celu osłabienia Moskwy nie jest żadną innowacją względem czasów zimnej wojny (przeciwnik w gruncie rzeczy też jest ten sam). A nawet wobec wojny w Zatoce Perskiej z 1990 r. po inwazji Saddama Husajna na Kuwejt.

Wsparcie USA dla Ukrainy nie dowodzi też zwycięstwa obozu interwencjonistów nad obozem zwolenników polityki zachowawczości i samoograniczania. Joe Biden nie zdecydował się na otwarte militarne zaangażowanie sił Ameryki i NATO. Konsekwentnie podkreśla, że jego celem jest uniknięcie eskalacji, która groziłaby wciągnięciem Zachodu w bezpośrednią wojnę z Kremlem. Dawkowanie pomocy przez Waszyngton i nacisk na politykę średnio- i długodystansowego osłabiania potencjału Rosji nie są więc odpowiedzią na żądania regime change w Moskwie, próbą rozbicia federacji, wzniecenia rewolucji lub destabilizacji władzy Putina. Co więcej, sam Packer ostatecznie odradza użycie siły, np. w konfrontacji z Iranem, więc właściwie zgadza się, że to zachowawczość, a nie porywczość Bidena chroni świat przed kolejną wojną światową.

Spór o to, czy w USA po 24 lutego 2022 r. jednoznacznie wygrał interwencjonizm nad realizmem, wcale nie został jeszcze rozstrzygnięty.

Zdradzeni sojusznicy

W tekście Packera nie pada jednak kluczowe słowo na literę „I”. Irak. To dziwne nie tylko dlatego, że przypadająca w tym roku 20. rocznica amerykańskiej inwazji byłaby dobrym kontrapunktem do całego wywodu i okazją do refleksji. Pominięcie to jest ciekawe, bo w ostatnim dwudziestoleciu autor poświęcił tysiące godzin i setki stron wojnie Busha.

Pięć lat po inwazji Packer wydał sztukę teatralną „Betrayed” (Zdradzeni), opartą na jego reportażach i doświadczeniach z Iraku. Pamiętam, że słuchałem jej jeszcze w czasach, gdy powszechna krytyka „wiecznych wojen” USA nie była aż tak głośna jak w czasach trumpowskich. Realistyczny dramat Packera wydał mi się wtedy surowym i potrzebnym rozliczeniem grzechów imperium. Fabuła „Zdradzonych” podąża za ambicjami młodych Irakijczyków, którzy pragnąc zachodniego stylu życia, jego wolności, prawa do samorealizacji i bezpieczeństwa, postanowili pomóc siłom okupacyjnym w Bagdadzie. Zatrudnili się jako tłumacze lub w inny sposób współpracowali z Amerykanami. Ale nie wszyscy otrzymali w zamian wdzięczność. Niektórych dopadły islamistyczne bojówki. Podwójnie okrutny los czekał złapane przez dżihadystów kobiety i dziewczyny oskarżone o współpracę z okupantem. Inni z powodu prześladowań musieli uciekać z kraju, kolejni uzyskali azyl albo wizę umożliwiającą wyjazd na Zachód – ale nie od Ameryki, dla której wartości i obietnic ryzykowali tak wiele. Niektórzy błagając o pomoc, odkryli, że bramy słynnej Zielonej Strefy są dla nich równie niedostępne jak niegdyś prezydenckie pałace Saddama. A ci, którzy za nimi są, też nie przejmują się spotykającymi ich okrucieństwami.

Metafora, jaką rozwija Packer, nie jest trudna do odszyfrowania. Ameryka interweniując w Iraku, obiecała ludziom demokrację i wolność od tyranii. Gdy okazało się, że zamiast demokracji i wolności zgotowano Irakijczykom anarchię i terror, pozostawiono ich na pastwę losu. Nawet najbardziej proamerykańscy Irakijczycy nie mogli liczyć na wywiązanie się USA ze swoich obietnic. Zostali zdradzeni, nawet jeśli sami w ten sposób tego nie nazywali.

Z faktu, że Ameryka może czynić dobro, nie wynika, że tak będzie. Z tego, że może wspierać dążenia ludzi do wolności, nie znaczy, że ich nie porzuci. To, że USA mogą obalić dyktatora, nie świadczy jeszcze, że bez mrugnięcia okiem nie rzucą swoich wczorajszych sojuszników na pożarcie większym sadystom. George Packer z 2008 r. polemizowałby z George’em Packerem z 2023 r.

Fantazja o dobrotliwym przywódcy

Wbrew temu, co głosi „nowa teoria amerykańskiej potęgi”, współczesne Stany Zjednoczone nie cierpią na chorobę izolacjonizmu. A przyczyny, dla których wiara w siłę Ameryki i sens jednobiegunowego porządku świata podupadły w ostatnich latach, są Packerowi znane. To nie Trump i rzekomy izolacjonizm osłabiły wiarygodność USA, dały do ręki argumenty zwolennikom wielobiegunowości oraz skutkują ambiwalencją dużej części globu wobec wojny w Ukrainie. Z pewnością Trump nie pomógł – to fakt. Ale prawdziwe przyczyny są dużo bliższe temu, co sam Packer opisał w „Zdradzonych”. Interwencjonizm USA budzi wciąż na świecie tyle nieufności nie dlatego, że doprowadził do tak doskonałych rezultatów, lecz właśnie dlatego, że zawiódł. Ludzie (może z wyjątkiem Władimira Putina) nie boją się amerykańskiej hegemonii, bo jest tak sprawna i wydajna – boją się raczej chaosu, skutków ubocznych w postaci zniszczeń i przemocy, które po sobie zostawia.

Czy dziś w Europie są przywódcy, którzy obawiają się, że USA zostawią Ukrainę jak niegdyś Irak? Z pewnością. Czy są wśród nich tacy, którzy niepokoją się, że zerwą z wieloletnią polityką wobec Rosji tylko po to, by najbliższe wybory w USA wygrał ktoś, kto szybko przeprowadzi z Putinem reset, zgodzi się na rozbiór Ukrainy i zostawi UE samą z kryzysem? Na pewno. Czy są tacy, którzy chcieliby przypomnieć – choć nigdy nie zrobią tego publicznie – że gdyby nie inwazja na Irak (i kolejne interwencje) Rosja nie miałaby w rękach wygodnego moralnego i prawnego precedensu do „uzasadniania” własnej nielegalnej inwazji? Bez wątpienia.

Packer pisze, że świat, którym nie będzie rządzić Ameryka, okaże się światem terroru, anarchii i brutalności. Jego krytycy mogą odpowiedzieć, że już przetestowaliśmy, co dzieje się, gdy niepowstrzymywana przez nikogo Ameryka bierze się do rozwiązywania światowych problemów. USA w XXI w. miały swobodę realizowania swojej wizji, były niekwestionowaną potęgą. Po 11 września 2001 r. mogły liczyć na wsparcie – z nielicznymi wyjątkami – większości państw świata. Nie trzeba być cynikiem, by zauważyć, że to, co się stało później, było skutkiem wyborów Waszyngtonu – nienarzuconych mu przez Trumpa, Putina czy Xi Jinpinga.

Jednak Packer przecenia wpływ poprzedniego prezydenta na rolę Ameryki w świecie. Fobie Putina wobec USA, sceptycyzm Francji i Niemiec względem militaryzmu Waszyngtonu, niechęć globalnego Południa do projektów „szerzenia demokracji” i orientowanie się na Chiny – wszystkie te tendencje o lata, jeśli nie dekady, wyprzedzają wygraną Trumpa. To Irak, wojna z terrorem, fiasko arabskiej wiosny i seria nieudanych interwencji zbrojnych, a wreszcie słabość samej amerykańskiej demokracji doprowadziły nas do miejsca, gdzie jesteśmy. To decyzja o inwazji w 2003 r. zapoczątkowała ten proces – a chaos polityki Trumpa i wyjścia Amerykanów z Afganistanu go domknęły. Jeśli świat – z wyjątkiem Europy Wschodniej – patrzy na rolę USA podejrzliwie, to nie dlatego, że za bardzo się z globalnej polityki wycofały. Przeciwnie, patrzy na ich zaangażowanie z podejrzliwością, bo ma świeżo w pamięci skutki ich aktywności w ostatnim dwudziestoleciu.

„Nowa teoria amerykańskiej potęgi” jest niczym więcej niż próbą odnowienia i wdrożenia w życie dobrze znanej fantazji o „dobrotliwej hegemonii” – amerykańskim przywództwie, które wsparte militarną siłą gwarantuje międzynarodowy ład, karze tyranów i zabezpiecza wolnościowe dążenia społeczeństw na całym świecie. Demokratyzacja Iraku miała być jej finałem i dowodem na to, że działa. Zamiast triumfu 2003 r. przyniósł jego pogrzeb. Dziś – co naprawdę postuluje Packer – trzeba się otrząsnąć, zaaplikować sobie pigułkę amnezji i spróbować od nowa.

Czy Ukraina może w świetle tej teorii stanowić nowy punkt wyjścia? W pewnym sensie tak. Jeśli uznać, że stawką pomocy dla Kijowa jest nie tylko osłabienie Moskwy i rywalizacja imperiów, lecz odkupienie i odnowa paradygmatu „dobrotliwej hegemonii”, to może się to jeszcze udać. O ile tym razem hegemon dotrzyma obietnic, a nie zapewni materiał na fabułę kolejnych „Zdradzonych”. ©℗

Nawet za rzekomo izolacjonistycznego Trumpa USA zwiększały militarną obecność na świecie. W szczycie jego prezydentury zamordowały irańskiego generała Ghasema Solejmaniego, groziły wojną jądrową Korei Północnej i nasiliły ataki za pomocą dronów