Kiedy zbliżała się pierwsza rocznica rosyjskiej inwazji na Ukrainę, w Polsce wszyscy żyli przyjazdem Joego Bidena i wypatrywali odpowiedzi Kremla na odważny krok amerykańskiego przywódcy. Tymczasem Unia Europejska przygotowywała 10. pakiet sankcji, który miał być nie tylko bolesny dla rosyjskiej gospodarki w dłuższym terminie, ale przede wszystkim miał świadczyć o jedności całego bloku i solidarności wobec Ukrainy.

Wówczas pisałem, że UE na rocznicę inwazji przygotuje „tylko sankcje”. Z dzisiejszej perspektywy powinienem był wówczas napisać „aż sankcje”.
Choć o dziesiątym i pierwszym w tym roku pakiecie mówiło się od dwóch miesięcy, Komisja Europejska zwlekała z przedstawieniem projektu do ostatnich tygodni, a kiedy ostatecznie otrzymały go państwa członkowskie, okazało się, że o jednomyślność nie będzie łatwo. Belgowie ponownie wykluczyli i zdjęli z agendy rozmowy o objęciu embargiem handlu diamentami, Polska i Włochy spierały się o dopuszczone w okresie przejściowym ilości importowanego z Rosji kauczuku, a Węgrom zmuszonym specyfiką krajowego miksu energetycznego nie pozostało nic innego, jak sprzeciwić się nałożeniu sankcji na rosyjski sektor nuklearny, czego domagała się Warszawa i państwa bałtyckie. Czy wszystko powyższe to zjawiska nowe i wyjątkowe? Nie, wręcz przeciwnie, stanowią standardowy element negocjacji w warunkach unijnych. Bardzo podobnie wyglądały dyskusje o wszystkich poprzednich pakietach. Tym razem miało być jednak szybko i bezproblemowo, bo i okoliczności były wyjątkowe.
Trudno dzisiaj podejrzewać jakiekolwiek państwo UE (no dobrze, poza jednym…) o to, że blokuje wsparcie dla Ukrainy czy sankcyjne odpowiedzi na rosyjską inwazję z uwagi na prokremlowskie sympatie. Decyduje interes narodowy i społeczny, przed którym odpowiada każdy z 27 liderów. A często krótkoterminowy interes potrafi przyćmić cele długofalowe. I tak jak embargo na handel diamentami odczułaby belgijska gospodarka, tak zakaz importu kauczuku syntetycznego mogą odczuć polskie i włoskie przedsiębiorstwa. Miarą sukcesu reakcji UE na wojnę jest nie tylko to, jak szybko są podejmowane decyzje, ale przede wszystkim, na ile państwa są w stanie zejść ze swoich oczekiwań i zgodzić się na niekorzystne dla siebie warunki po to, żeby dotkliwiej uderzyć w Kreml i skuteczniej pomóc Ukrainie. Pierwsza rocznica inwazji pokazała, że pole do schodzenia z narodowych oczekiwań będzie się kurczyć.
Zaledwie kilka dni po wizycie Bidena w Polsce przez ulice Berlina przetoczył się wielotysięczny marsz przeciwników wysyłania broni Ukrainie. Populizmem byłoby twierdzenie, że takie protesty to unijna codzienność – należą na razie do wyjątków od reguły, którą stała się bezwarunkowa pomoc Kijowowi. Głupotą byłoby jednak twierdzenie, że wspomniane wydarzenie nie ma znaczenia. Nie przeceniając wagi żenujących protestów współorganizowanych przez niemiecką postkomunistyczną lewicę, traktowałbym je raczej jako jeden z sygnałów, że Europa powoli się męczy wojną, a unijne instytucje niespecjalnie znajdują na to odpowiedź.
W świecie milionów bodźców, w którym coraz trudniej utrzymać uwagę odbiorców na dłużej niż kilka sekund, unijni liderzy będą musieli wzniecać zainteresowanie wojną i wsparciem Ukrainy do poziomów z pierwszej połowy ubiegłego roku, wbrew znacznie silniej odczuwanym skutkom społecznym obecnego kryzysu. Unia – i nie mam tu na myśli wyłącznie instytucji, ale także, a może przede wszystkim, liderów państw – na symboliczną rocznicę inwazji nie dała Ukrainie praktycznie żadnego nowego bodźca, bo trudno za taki uznać kolejny zestaw sankcji, ani mniej, ani bardziej spektakularny niż wiele poprzednich. Targi i przepychanki o zdejmowanie kolejnych towarów z grup objętych embargiem ewidentnie nie pomagają w utrzymaniu mobilizacji 27 społeczeństw wokół najbardziej wspólnej i fundamentalnej dla bezpieczeństwa Starego Kontynentu sprawy. Dają raczej świadectwo, że jedność i solidarność w UE to piękne slogany, o które coraz częściej trzeba będzie apelować, a nie cieszyć się z ich efektów. ©℗