Lewicujące – bo bynajmniej nie przesadnie lewicowe – rządy w Ameryce Łacińskiej czeka kolejny trudny okres. Wiele zależy od zręczności nowo zaprzysiężonego prezydenta Brazylii Luiza Inácia Luli da Silvy.

W marcu 2022 r. Gabriel Boric, potomek chorwackich emigrantów, po zaciętej walce wyborczej pokonał José Antonia Kasta – wywodzącego się z rodziny o niemieckich korzeniach reprezentanta prawicowej Partii Republikańskiej – i został najbardziej lewicowym od czasów Salvadora Allende, a zarazem najmłodszym w historii prezydentem Chile. Trzy miesiące później w Kolumbii władzę objął Gustavo Petro – weteran tamtejszej lewicy, za młodu partyzant wspieranego przez Kubę Ruchu 19 Kwietnia, niestroniącego od akcji o charakterze terrorystycznym, a potem (po dwuletniej odsiadce i uwieńczonych doktoratem studiach) wieloletni działacz legalnej partii o nazwie Alternatywny Biegun Demokratyczny. W wyborach pokonał Rodolfa Hernandeza, milionera z Ligi Antykorupcyjnej. Wisienkę latynoamerykańska lewica umieściła jednak na torcie jesienią, gdy w największym i najbogatszym państwie kontynentu, czyli Brazylii, po niezwykle zaciętym boju wybory prezydenckie wygrał Luiz Inácio Lula da Silva z Partii Pracujących (wieloletni lider związkowy, który pełnił funkcję głowy państwa już wcześniej, w latach 2003–2010). On z kolei pokonał urzędującego prezydenta, ekskomandosa i ulubieńca skrajnie prawicowych grup religijnych Jaira Messiasa Bolsonaro.
Te sukcesy wraz z wcześniejszymi poważnie „zaróżowiły” południową Amerykę. Ten zwrot często pojawiał się w komentarzach – bowiem do bycia czerwonymi nowe rządy bynajmniej się nie kwapiły. W przeciwieństwie do poprzedniej fali sukcesów wyborczych lewicy (na przełomie wieków) zwycięscy politycy okazywali się ostrożniejsi w eksperymentach. I tak jednak natrafili na silny opór. Dwie dekady słabego lub co najwyżej przeciętnego wzrostu gospodarczego zrobiły swoje, z jednej strony przynosząc co prawda rozbudzone oczekiwania elektoratów co do silniejszego interwencjonizmu i większego zakresu opieki nad najbiedniejszymi, ale z drugiej – pozostawiając bardzo wąskie pole manewru dla realnej polityki ekonomicznej. Boric w Chile przegrał po drodze walkę o swój projekt nowej konstytucji i został zmuszony do istotnych korekt w swojej ekipie – „młodych gniewnych” aktywistów zastąpili „starzy pragmatyczni” technokraci. W Kolumbii Petro starał się, nawet z pewnymi sukcesami, rozwiać obawy rynków co do skutków zapowiadanej w trakcie kampanii reformy podatkowej i rolnej, ale propozycje ograniczenia samodzielności banku centralnego oraz zakazu nowych poszukiwań ropy i gazu poważnie wystraszyły inwestorów.
W innych państwach regionu lewicowe władze też nie miały lekko. Na przykład „postperonowska” ekipa w Argentynie, kierowana do spółki przez prezydenta Alberta Ángela Fernándeza i wiceprezydent Cristinę Fernández de Kirchner (zamienili się funkcjami po wyborach w 2019 r.), zupełnie nie radzi sobie z gospodarką. 40 proc. ludności żyje dzisiaj poniżej granicy ubóstwa, a roczna inflacja dobiła do 100 proc. Międzynarodową furorę robi w tej sytuacji artysta Sergio Guillermo Diaz malujący obrazy na… banknotach o wysokich nominałach. „Pomalowany banknot znacznie zwiększa swoją wartość” – twierdzi, z upodobaniem tworząc na „pesetowej makulaturze” podobizny gwiazd futbolu lub satyryczne obrazki z motywami odnoszącymi się do katastrofy ekonomicznej kraju. Rząd tymczasem, nie mogąc dogadać się z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, chwycił się desperackich prób ucieczki w alternatywną rzeczywistość. Z poparciem Chińskiej Republiki Ludowej podjął w połowie roku starania o przystąpienie do grupy najważniejszych państw rozwijających się – BRICS, nie ukrywając przy tym rachub na ratunkowe finansowanie przez Pekin.

Ucieczka od demokracji

Lewicowy prezydent Peru Pedro Castillo w obliczu narastających problemów spróbował innej metody: uchylenia demokracji i rozwiązania parlamentu. Liczył przy tym na poparcie wojska i formacji policyjnych, w których dokonał wcześniej serii nielegalnych awansów swoich ludzi. Przegrał jednak tę batalię – został usunięty ze stanowiska, a następnie aresztowany i postawiony przed sądem, rządy zaś przejęła dotychczasowa wiceprezydent Dina Boluarte. Byłemu prezydentowi postawiono zarzuty przygotowania zamachu stanu, a także różnych form korupcji. W ślad za nim powędrowała za kraty spora grupa jego współpracowników, w tym były już minister obrony Walter Ayala oraz kilku generałów. Obalenie prezydenta spowodowało uliczne protesty jego zwolenników i zamieszki, w których zginęły co najmniej 22 osoby, kilka kolejnych zginęło w wypadkach podczas blokad na drogach, którymi ludzie Castilla próbowali sparaliżować funkcjonowanie kluczowych dla ekonomii kraju kopalń miedzi.
Stan wyjątkowy, użycie ostrej amunicji przez wojsko oraz specjalne uprawnienia dla sił bezpieczeństwa pozwoliły rządowi pani Boluarte opanować sytuację, ale spokój nie jest mu dany raz na zawsze. Pozostały bowiem wciąż nierozwiązane problemy społeczne i gospodarcze, przed którymi próbował uciekać Castillo. Na razie nowy minister finansów Alex Contreras ogłosił wart 1,55 mld dol. plan ożywienia gospodarki (finansowany z dodatkowych wpływów podatkowych i środków pozostałych z budżetu na 2022 r.) skierowany głównie do najbardziej dotkniętych niepokojami i blokadami dróg regionów. Przewiduje się stworzenie około 130 tys. miejsc pracy w ciągu najbliższych 12 miesięcy i podniesienie wzrostu gospodarczego powyżej 3 proc. Środki wprowadzone w ramach planu obejmują też rozszerzenie świadczeń socjalnych, takich jak emerytury, tanie jadłodajnie i dostęp do gazu ziemnego w domach, a do tego roboty publiczne oraz nowe inwestycje w górnictwo i rolnictwo. Contreras stwierdził przy okazji, że utrzymanie w ryzach deficytu budżetowego to „cel niepodlegający negocjacjom”, ale analitycy są raczej sceptyczni i spodziewają się, że kupowanie przez władze poparcia społecznego odbije się negatywnie na dynamice peruwiańskiej gospodarki.
Tymczasem minister spraw wewnętrznych Victor Rojas przestrzegł parę dni temu, że nowa fala protestów może wybuchnąć wkrótce po świąteczno-noworocznej przerwie w życiu publicznym. Zasugerował przy tym, że mogą one być częściowo inspirowane z zewnątrz – co nie jest wykluczone przynajmniej z dwóch względów. Pierwszy to tocząca się od dawna dyskretna rywalizacja chińsko-amerykańska o dostęp do przebogatych peruwiańskich złóż miedzi. Drugi – otwarte poparcie polityczne, jakiego udzieliły obalonemu prezydentowi liczne lewicowe rządy regionu. Argentyna, Boliwia, Meksyk i Kolumbia niezwłocznie po wdrożeniu procedury impeachmentu wydały wspólne oświadczenie, wzywając do przywrócenia Castilla na urząd. Inny lewicowy blok krajów Ameryki Łacińskiej – z udziałem m.in. Kuby, Nikaragui i Wenezueli oraz mniejszych, wyspiarskich państw karaibskich – po spotkaniu w Hawanie „odrzucił ramy polityczne stworzone przez siły prawicowe przeciwko konstytucyjnemu prezydentowi” i potępił „represje (…) wobec narodu peruwiańskiego, który broni rządu wybranego w wyborach”, po czym wezwał do dialogu. Szczerym demokratom z Kuby, Wenezueli i Nikaragui, zaprawionym w strzelaniu do własnych obywateli i krwawym pacyfikowaniu dążeń wolnościowych, nie przeszkadzały rzecz jasna w tej ocenie wcześniejsze nielegalne działania Castilla. Potem nastąpiła seria spięć dyplomatycznych: Lima uznała za persona non grata ambasadora Meksyku, gdy kraj ten udzielił azylu rodzinie byłego prezydenta i wyraził gotowość przyjęcia także jego samego. Nowe wybory, przewidziane w Peru na kwiecień 2024 r., będą zapewne należeć do najburzliwszych na i tak niezbyt spokojnym kontynencie.

Starcie gigantów

Tym mianem, nie bez pewnej przesady, miejscowe media często określały wyborcze starcie Luli i Bolsonara w Brazylii. Trzeba przyznać, że w jednym obaj panowie bez wątpienia okazali się mistrzami – w polaryzacji politycznej, która skutecznie wyeliminowała z gry ich centrowych konkurentów. Wyborcom pozostała więc nieszczególnie atrakcyjna alternatywa: z jednej strony Lula, kojarzony z licznymi i nie do końca wyjaśnionymi aferami korupcyjnymi za czasów swych dwóch poprzednich kadencji, z inklinacjami do ryzykownych i zazwyczaj fatalnych w skutkach eksperymentów w gospodarce, z drugiej zaś Bolsonaro, osobisty przyjaciel Donalda Trumpa i pod wieloma względami jego pojętny uczeń polityczny. Populizm prawicowy contra populizm lewicowy, coś jak dżuma versus cholera.
Gdy jedna z chorób zatriumfowała, druga ani myślała łatwo odstąpić chorego. Bolsonaro – jak jego północnoamerykański mentor – już zawczasu asekurował się na wypadek niepowodzenia, wprost przestrzegając przed spodziewanymi fałszerstwami wyborczymi ze strony opozycji (sic!) i przygotowując swoich zwolenników na ewentualność siłowego zakwestionowania werdyktu demokracji. I choć po wszystkim unikał jasnych i zbyt daleko idących deklaracji, zdając sobie zapewne sprawę z ich możliwych konsekwencji prawnych, to zasiane ziarno wydało plon.
W stołecznej Brasilii doszło do zamieszek, a nawet do próby zamachu bombowego, na szczęście udaremnionego przez policję. Sam Bolsonaro natychmiast zdystansował się od niedoszłego zamachowca, niejakiego George’a Washingtona de Oliveiry Sousy, ale ten wprost oświadczył prokuratorom, że to wcześniejsze wezwania eksprezydenta zainspirowały go do stworzenia prywatnego arsenału broni i materiałów wybuchowych. „Nie zachęcałem nikogo do konfrontacji” – powiedział Bolsonaro dziennikarzom, ale pochwalił swych koczujących przed koszarami wojskowymi i wzywających armię do przeprowadzenia zamachu stanu zwolenników. „Oni szukają jedynie wolności” – dodał.
Podczas gdy kolejni poplecznicy przegranego kandydata lądują za kratami (bo śledztwo w sprawie domniemanego puczu oraz całkiem realnych chuligańskich wybryków zatacza coraz szersze kręgi), on sam tuż przed oficjalną inauguracją Luli ewakuował się na Florydę. Ostentacyjnie zerwał w ten sposób z brazylijską tradycją bezpośredniego przekazania władzy przez ustępującą głowę państwa. Złośliwi twierdzą, że nie tylko po to, by zrobić przykrość rywalowi, ale również w trosce o własną skórę, gdyż jego immunitet wygasł automatycznie w chwili formalnego objęcia urzędu przez Lulę.
Sama ceremonia odbyła się w napiętej atmosferze i przy wyjątkowo zaostrzonych rygorach bezpieczeństwa w stolicy i innych dużych miastach. Obyło się szczęśliwie bez poważniejszych incydentów, co nie oznacza, że zapalony pod brazylijską beczką prochu lont został już zadeptany. Nieoficjalnie wiadomo, że fatalne nastroje panują w armii, w której Bolsonaro swą retoryką zdobył sobie wiele serc i umysłów (a także chętnych do przyjęcia gotówki portfeli, bo jego polityka nie ograniczała się do moralnego wsparcia byłych i aktualnych wojskowych). Frustrację powoduje fakt, że mundurowi są teraz pod presją zarówno zwolenników eksprezydenta, zarzucających im tchórzostwo i brak chęci do powstrzymania „lewackiej zarazy”, jak i całej reszty społeczeństwa, która traktuje ich jak potencjalnych, czekających tylko na dogodną chwilę puczystów.
Ale przeciwnikom rozwiązań siłowych sen z powiek spędza jeszcze coś innego: przykład niejakiego Miltona Baldina, jednego z zatrzymanych w czasie zamieszek. Jak szeroko opisały to brazylijskie media, dwukrotnie głosował on na Lulę podczas wyborów wygrywanych przezeń w pierwszej dekadzie obecnego stulecia. Zresztą razem z małżonką. Potem poparli wskazaną przez Lulę następczynię – Dilmę Rousseff. Aż wreszcie rozczarowała ich korupcja lewicy i niegospodarność – przyznała w rozmowie z dziennikarzami żona Baldina, Adelia Silva. Para stała się bardziej otwarta na hasła Bolsonara, a gdy pod jego rządami rodzinny biznes państwa Baldinów rozkwitł, zaś polityka prezydenta umożliwiła panu Miltonowi legalne nabycie broni i realizowanie pasji strzeleckiej, polityczne poparcie przerodziło się w uwielbienie. Potem zaś poprowadziło do prób przekształcenia zamieszek w zbrojne powstanie. Tego mechanizmu rządząca dzisiaj Brazylią lewica ma powody bardzo poważnie się obawiać.

Świeczki i ogarki

„Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek” – taka polityka może okazać się jedynym ratunkiem dla Luli i jego ekipy, bo odpływ poparcia ze strony kolejnych Baldinów nie pozbawi ich rychło władzy.
„Ci, którzy przegrali wybory, powinni milczeć, a zwycięzcy mają prawo urządzić wielką, popularną imprezę” – mówił Lula tuż przed inauguracją. Nowy minister sprawiedliwości Flávio Dino pochwalił operację służb bezpieczeństwa, mówiąc, że ma ona na celu utrzymanie praworządności poprzez „ochronę życia i mienia”, zaś „powody polityczne nie usprawiedliwiają podpaleń, ataków na siedzibę policji federalnej, grabieży, bomb”. „Wolność słowa nie dotyczy terroryzmu” – napisał dobitnie na Twitterze. Sprzyjające Luli redakcje grzeją, jak tylko się da, dyplomatyczne sygnały poparcia z zagranicy: od listu Xi Jinpinga, w którym ten wyraził chęć zacieśnienia współpracy między oboma krajami, poprzez ciepłe przesłania od Władimira Putina i króla Karola III, zapowiedziane już wizyty prezydenta Francji i kanclerza Niemiec, aż po obiecujące sygnały z Waszyngtonu. Uzupełnieniem jest retoryka chwaląca „zwycięstwo demokracji” i obarczająca bolsonarystów winą za całe zło tego świata. W tym za „ludobójstwo” (to sformułowanie Luli), czyli za śmierć ponad 680 tys. Brazylijczyków podczas pandemii.
Ale jest też program pozytywny: Lula zapowiedział, że chce zmienić Brazylię, jednego z czołowych producentów żywności na świecie, w „zielone supermocarstwo”. To zresztą charakterystyczne, bo latynoska „różowa fala” od dawna lubi przyjmować też zielone odcienie, a międzynarodowe fundusze na ochronę środowiska to łakomy kąsek. W swoich pierwszych decyzjach prezydent Lula przywrócił rządowej agencji ochrony środowiska IBAMA uprawnienia do zwalczania nielegalnego wylesiania, które zostały osłabione przez Bolsonaro, i uchylił możliwość wydobycia na chronionych terenach tubylczych. Odmroził również miliardowy fundusz finansowany przez Norwegię i Niemcy w celu wsparcia projektów zrównoważonego rozwoju.
Lula zapowiedział, że będzie rozważny pod względem fiskalnym, ale wyjaśnił, że jego głównym celem będzie wyeliminowanie głodu i zmniejszenie szerzących się nierówności. Powiedział również, że jego celem jest poprawa sytuacji kobiet i „zaatakowanie rasizmu oraz brazylijskiej spuścizny niewolnictwa”. „To będzie znak rozpoznawczy naszego rządu” – dodał.
Symboliczny wymiar miała scena z dnia inauguracji, w której tuż po zaprzysiężeniu Lula pojechał rolls-royce'em z otwartym dachem do pałacu Planalto, gdzie wszedł na rampę w towarzystwie żony oraz m.in. wodza Raoni Metuktire z plemienia Kayapó, młodego czarnoskórego chłopca, kucharza oraz niepełnosprawnego mężczyzny. Prezydencką szarfę, zamiast nieobecnego eksprezydenta, wręczyła mu Aline Sousa, czarnoskóra kobieta, która pracuje jako śmieciarz.
Gesty gestami, ale Lula podobno wyciągnął wnioski z błędów swoich poprzednich dwóch kadencji i obok rozdawania stanowisk i synekur swoim partyjnym i związkowym przyjaciołom (co już się zaczęło) ma zadbać o dobre relacje z biznesem. Wielu ludzi z Faria Lima, brazylijskiego Wall Street, martwi się jednak, że zwiększone wydatki socjalne i „lojalistyczny” gabinet zaszkodzą wiarygodności fiskalnej Brazylii oraz zapoczątkują nową erę etatyzmu.
Te obawy wzrosły, gdy nowo zaprzysiężony prezydent podpisał w niedzielę dekret przedłużający zwolnienie paliw z podatków federalnych. To jakby zrezygnować z dochodów w wysokości 52,9 mld reali rocznie; w dodatku minister gospodarki Fernando Haddad nieco wcześniej twierdził, że dekret nie będzie przedłużany, co jest sygnałem napięć w łonie rządzącej elity.
W którą stronę podąży Brazylia w swej polityce gospodarczej, pewnie ostatecznie okaże się po paru miesiącach takich wewnętrznych tarć. A równolegle będą im towarzyszyć przesilenia i manewry w polityce zewnętrznej. Otwarte pozostaje np. pytanie o stosunek do innych, zwłaszcza skrajnie lewicowych rządów na kontynencie. Możliwości wciąż są różne: o ile niektóre rządy regionu otwarcie solidaryzują się z reżimami Kuby, Nikaragui czy Wenezueli, o tyle choćby wspomniany Gabriel Boric z Chile stanowczo potępia ich niedemokratyczne praktyki. Na razie Lula i w tym zakresie próbuje lawirować: uznał obalenie Castilla za „konstytucyjne”, ale nie potępił jego próby rozwiązania parlamentu; wyraził ostrożną chęć normalizacji kontaktów z Caracas, ale wysłał sygnały do dyplomatów amerykańskich, że nie uczyni tego bez porozumienia z nimi.
Od zręczności Luli w godzeniu wody z ogniem zależy nie tylko jego los. Pośrednio także losy innych latynoamerykańskich liderów wiązanych z szeroko pojętą lewicą. Na razie niemal pewnym kandydatem „do odstrzału” jest prezydent Argentyny. Alberto Fernandez ma dziś poparcie ok. 20 proc., a wybory czekają go już w październiku. Pozostali jeszcze wiosłują, chociaż coraz częściej prąd znosi ich ku rafom. ©℗
Dwie dekady słabego wzrostu gospodarczego zrobiły swoje, z jednej strony przynosząc rozbudzone oczekiwania elektoratów co do większego zakresu opieki nad najbiedniejszymi, ale z drugiej – pozostawiając bardzo wąskie pole manewru dla realnej polityki ekonomicznej
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji