W kampanii zabrnięto daleko, za daleko. Ukraina stała się niestety zakładnikiem amerykańskiej polityki wewnętrznej, a między partiami różnice szybko narastają. Demokraci na czele z Joem Bidenem w pomoc naszemu wschodniemu sąsiadowi zainwestowali mnóstwo kapitału politycznego.
W kampanii zabrnięto daleko, za daleko. Ukraina stała się niestety zakładnikiem amerykańskiej polityki wewnętrznej, a między partiami różnice szybko narastają. Demokraci na czele z Joem Bidenem w pomoc naszemu wschodniemu sąsiadowi zainwestowali mnóstwo kapitału politycznego.
Ich kandydaci do Kongresu na ulotkach umieszczają ukraińskie flagi, ich wyborcy wywieszają niebiesko-żółte płótna przed domami, urzędnicy administracji zapewniają, że wsparcie USA dla Kijowa jest niezachwiane. A republikanie? Trudno już zliczyć kandydatów z tej partii, którzy głoszą, że pomocy dla Ukrainy jest za dużo i że amerykańscy politycy wpierw powinni zająć się problemami Ameryki. Tak, jak pokazują sondaże, uważa ich elektorat - na tym można zbić głosy. W ostatnich tygodniach brutalnie wybudziliśmy się ze snu o szerokiej ponadpartyjności w sprawieUkrainy.
Niemal pewne przejęcie władzy przez republikanów w Izbie Reprezentantów i prawdopodobne w Senacie to zła wiadomość dla Kijowa, a także Warszawy. Wsparcie dla Ukrainy płynące z Kapitolu od Nowego Roku nie będzie już wyglądać tak samo, każdy dolar będzie oglądany i debatowany dziesięć razy. Z większością w Izbie Reprezentantów republikanie mogą rozpocząć parlamentarne śledztwa ws. funduszy wysyłanych do Ukrainy, Waszyngton pogrąży się w oskarżeniach. A gdy Biden zwróci się w przyszłym roku kolejny raz o pieniądze dla naszego wschodniego sąsiada, to spotka się z dużym oporem. Prawdopodobne, że w toku negocjacji na Kapitolu plany administracji będą musiały zostać okrojone, wszystko będzie się przeciągało, a końcowo pomoc Ameryki zacznie coraz bardziej wyglądać tak jak Niemiec. Stany Zjednoczone nie porzucą Ukrainy, ale stawką tych wyborów są zakres, jakość i szybkość wsparcia USA. A to może być przecież w wojniedecydujące.
Gdzie szukać nadziei? W Mitchu McConnellu, liderze republikańskiej mniejszości (na ten moment) w Senacie, starym politycznym wyjadaczu z Kentucky, który znany jest z umiejętności zablokowania lub odblokowania na Kapitolu wszystkiego i zakulisowej zręczności. Polityku nazywanym w Waszyngtonie „ponurym żniwiarzem” - małomównym, skutecznym, koniunkturalnym, a gdy wymaga tego polityczny sukces, to śmiało sięgającym po hipokryzję. McConnell nie zwykł przegrywać, a teraz to on trzyma pochodnię reaganizmu i chce nie tylko utrzymać, lecz także zwiększyć zakres wsparcia USA dla Ukrainy. W tym celu jego otoczenie planuje w przyszłym roku edukację nowych i nieopierzonych w obszarze polityki zagranicznej parlamentarzystów z tendencjami izolacjonistycznymi, ma w to zostać zaangażowany nawet były sekretarz stanu Mike Pompeo, wciąż szanowany przez trumpistów. Warto podkreślić, że McConnell jest w otwartym konflikcie z Trumpem (Trump atakuje go wprost, a McConnell przeważnie milczy) i będzie chciał temperować jego lojalistów. Zapewne punktowo będzie mu się to udawało, a równocześnie sobie znanym sposobem wytrwa przy tym jako lider swojego ugrupowania wSenacie.
Przy tak niesprzyjających dla republikańskiego establishmentu wiatrach każdy sukces McConnella ws. Ukrainy będzie na wagę złota. Ale wierchuszka partii walkę o odbicie dusz elektoratu przegrywa bądź już przegrała. Wiecznie zaniepokojona narastającym nieporządkiem gwiazda Fox News Tucker Carlson, a za nim Donald Trump mogą triumfować. Elektorat po prawej stronie coraz mocniej mówi Carlsonem wpadającym łatwo w propagandowe pułapki Kremla. „Ani centa więcej na Ukrainę”, „Najpierw Ameryka, potem reszta”, „Zajmijmy się najpierw naszą granicą, a potem ukraińską” - takich wypowiedzi mniej lub bardziej lotnych republikanów słyszymymnóstwo.
Trumpowsko-izolacjonistyczy dżin uciekł z butelki i trudno będzie już go zapędzić z powrotem. I tu widać różnice między partiami. Bo u demokratów miłośników izolacjonizmu także nie brakuje, ale są pacyfikowani. Pod koniec października 30 kongresmenów progresywnej frakcji tej partii opublikowało głupiutki list wzywający Bidena do negocjacji z Rosją, by zakończyć wojnę. Nazajutrz parlamentarzyści ogłosili, że dokument wycofują, że napisali go w lecie, gdy sytuacja była inna, i że tak w ogóle to nie mieli zamiaru go publikować i zaszła pomyłka. Sytuacja była kuriozalna. W pokrętne tłumaczenia progresywistów nikt oczywiście nad Potomakiem nie wierzy. Tak naprawdę to Biały Dom szybko zdyscyplinował porywczych „miłośników pokoju”, którzy próbowali kampanijnie licytować się z republikanami.
Biden przez następne dwa lata będzie stał przed podobnymi dylematami jak jego polityczna inspiracja - Franklin Delano Roosevelt, który pod koniec lat 30. XX w. też mierzył się w kraju z tendencjami izolacjonistycznymi. Było to w trakcie wychodzenia z kryzysu, a także wzrostu zaniepokojenia w Stanach Zjednoczonych rosnącą potęgą polityczną i militarną Japonii. Po 1939 r. FDR mówił, że musi balansować między „wolą 70 proc. Amerykanów, by nie wchodzić do wojny, i wolą 70 proc. Amerykanów, którzy chcą wszystkiego, co złamie Hitlera, nawet jeśli to doprowadzi do wojny”.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama