Już nie tylko opozycja i koalicjanci, ale też ambasada amerykańska i szefowa Komisji Europejskiej domagają się od Scholza zgody na wysłanie czołgów Ukrainie.

Liczba osób, które w ostatnich dniach skrytykowały kanclerza Olafa Scholza z powodu wstrzymywania dostaw czołgów dla Ukrainy, jest długa. Zaczęło się od wywiadu amerykańskiej ambasador w Berlinie Amy Gutmann, która stwierdziła, że z zadowoleniem przyjmuje to, co Niemcy robią w ramach wsparcia dla Ukrainy, ale oczekiwania ma większe. Później w serwisach społecznościowych ambasada precyzowała, że każdy kraj może robić, co chce, ale za Odrą zostało to uznane jako kolejny pstryczek w nos kanclerza.
Parcie na zmianę polityki urzędu kanclerskiego rośnie także ze strony koalicjantów. Annalena Baerbock, liderka Zielonych i minister spraw zagranicznych w rządzie Scholza, w wywiadzie dla „Franfurter Allgemeine Zeitung” stwierdziła, że o dostawach czołgów trzeba zdecydować wspólnie w koalicji i na poziomie międzynarodowym. – W kluczowej fazie, w której obecnie znajduje się Ukraina, nie sądzę, by ta decyzja powinna być długo odkładana – stwierdziła. Oprócz coraz częstszych głosów ekspertów i dziennikarzy (od poważnego tygodnika „Der Spiegel” po tabloid „Bild”) do chóru tych, którzy domagają się od niemieckiego rządu więcej, dołączyła szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. – Jeśli Ukraińcy mówią, że potrzebują czołgów, to musimy potraktować to poważnie i im je dać – mówiła w piątek polityczka w rozmowie z „Bildem”. Od dłuższego czasu taki postulat zgłasza także opozycyjna chadecja.
– Kanclerz łamie się powoli i pod dużą presją koalicjantów, opinii publicznej oraz tego, że ciężki sprzęt dostarczają inne kraje. W kwietniu mieliśmy podobną sytuację, doszło do pewnego przesilenia i wówczas Berlin ugiął się i posłał Ukrainie artylerię lufową i rakietową, ale tylko po kilka sztuk – wyjaśnia Justyna Gotkowska z Ośrodka Studiów Wschodnich. – Teraz znowu dochodzimy do przesilenia, które rozpoczęło się udaną ofensywą ukraińską. I znowu podnoszą się głosy, że Ukrainie są potrzebne bojowe wozy piechoty i czołgi. Kanclerz broni się, że nie chce wychodzić przed szereg. W moim przekonaniu Niemcy wyślą Ukrainie czołgi wtedy, gdy zrobią to Amerykanie albo gdy w tej sprawie dojdzie do powstania szerszej koalicji państw zachodnich – dodaje.
W ubiegłym tygodniu niemiecka minister obrony Christine Lambrecht poinformowała, że Niemcy przekażą Ukrainie 50 opancerzonych pojazdów Dingo i dwie wyrzutnie MARS II z amunicją, które mogą razić cele z odległości kilkudziesięciu kilometrów i są w pewnym sensie odpowiednikiem amerykańskiego systemu HIMARS, ale z gąsienicami. Przyspieszyć ma też tzw. Ringtausch, czyli wymiana kołowa. Niemcy wkrótce mają przekazać Grecji 40 bojowych wozów piechoty Marder, a Ateny – wysłać Ukrainie 40 pojazdów BWP-1, czyli wozów bojowych produkcji radzieckiej. To jednak tylko deklaracja, a podobne były składane już w lipcu. W sobotę Niemcy zgodzili się natomiast na przekazanie 18 armatohaubic RCH 155. Jak podał „FAZ”, zostaną one jednak dostarczone nie wcześniej niż w 2025 r.
Percepcja wojny przez elity budzi zdziwienie także na innych płaszczyznach. Inspektor generalny Bundeswehry gen. Eberhard Zorn w rozmowie z „Focusem” stwierdził, że Rosja może otworzyć nowy front z Finlandią czy na granicy obwodu kaliningradzkiego. Te słowa spotkały się z krytyką byłego dowodzącego US Army w Europie gen. Bena Hodgesa, który stwierdził, że Finlandia pokonałaby siły rosyjskie, a Polska i Litwa w tydzień zrównałyby obwód kaliningradzki z ziemią, oraz szefowej komisji obrony Bundestagu Marie-Agnes Strack-Zimmermann z koalicyjnej Wolnej Partii Demokratycznej.