Komisja śledcza ds. ataku na Kapitol próbuje przekonać wyborców, że była to kulminacja próby zamachu, wyreżyserowanego przez byłego prezydenta. On sam nie ukrywa, że planuje powrót do Białego Domu.

Na 17 czerwca przypada 50. rocznica włamania, które doprowadziło do największego w historii Ameryki kryzysu konstytucyjnego zakończonego ustąpieniem prezydenta. Policja przyłapała tamtej nocy pięciu mężczyzn na próbie zamontowania podsłuchów w siedzibie Partii Demokratycznej na szóstym piętrze kompleksu hotelowo-biurowego Watergate. Wielomiesięczne śledztwo dziennika „Washington Post” ujawniło, że cała operacja została zaaranżowana przez ludzi z administracji Richarda Nixona i nie była jednostkowym incydentem. Okazała się częścią dyrygowanej przez prezydenta wielkiej kampanii szpiegowania i dyskredytowania przeciwników politycznych, która miała mu zapewnić reelekcję.
Do ostatecznego upadku Nixona doprowadziły zainicjowane niespełna rok po włamaniu przesłuchania przed senacką komisją. W ich toku wyszło na jaw m.in., że gospodarz Białego Domu potajemnie nagrywał swoich rozmówców w Gabinecie Owalnym. Upublicznione podczas senackiego dochodzenia taśmy zdradziły tyle inkryminujących informacji, że prezydent w końcu nie miał wyjścia. Musiał ustąpić. Spektakl przed komisją, transmitowany na żywo przez publiczną telewizję PBS i (na zmianę) trzy największe stacje prywatne – ABC, NBC i CBS – przyciągał przed odbiorniki średnio blisko 30 mln Amerykanów. Agencja ratingowa AC Nielsen szacowała, że trzy na cztery gospodarstwa domowe w USA obejrzały przynajmniej część trwających łącznie 51 dni, 319 godzin przesłuchań.
Kongresmeni z komisji śledczej, która ma wyjaśnić, jak doszło do szturmu na Kapitol 6 stycznia 2020 r., nie mogli sobie nawet wyobrażać lepszej oprawy symbolicznej. Obchody rocznicy włamania do budynku Watergate zbiegły się w czasie z kolejnymi przesłuchaniami wysokich urzędników i doradców administracji, którzy byli świadkami, jak po przegranych wyborach prezydent Donald Trump i jego akolici usiłowali odwrócić wynik głosowania, wykorzystując do tego aparat państwa.
Skojarzenia z machinacjami ludzi Nixona nasuwały się same. A nieprzekonanych do analogii między dwiema aferami na właściwy trop naprowadzali Bob Woodward i Carl Bernstein – ci sami, którzy na początku lat 70. jako młodzi reporterzy „Washington Post” rozpracowali korupcyjne mechanizmy kliki skupionej wokół Białego Domu. Dziennikarscy weterani (obaj zbliżają się do osiemdziesiątki) brylowali w całodobowych stacjach informacyjnych, snując paralele między Nixonem a Trumpem, psychologizując na temat ich motywacji i ubolewając nad tym, jak niewiele lekcji z ostatnich 50 lat odrobiły współczesne elity Ameryki.
Ten film znają wszyscy
W rzeczywistości widowisko, które od 6 czerwca serwuje komisja badająca wyborcze konszachty Trumpa i jego rolę w buncie na Kapitolu, ma niewiele wspólnego z politycznym serialem sprzed półwiecza. Gdy 17 maja 1973 r. rozpoczynały się przesłuchania świadków afery Watergate, przeciętny Amerykanin wiedział o niej niewiele ponad to, że aresztowano grupę włamywaczy, którzy byli jakoś powiązani ze sztabem Nixona. Docudrama rozgrywająca na oczach widzów z każdym kolejnym dniem przynosiła więc świeże, ekscytujące rewelacje, barwnych bohaterów, szokujące detale, gwiazdy drugiego planu, intrygujące artefakty i nieoczekiwane zwroty akcji. Długo nie było wiadomo, dokąd zmierza cała ta historia i jak będzie wyglądał jej finał. Jakie sensacje zawierają jeszcze nagrania rozmów z Gabinetu Owalnego? Czy republikanie pozostaną lojalni wobec swojego skorumpowanego lidera? Czy Nixon odejdzie sam czy zostanie usunięty przez Senat? Takie pytania trzymały widzów w napięciu.
W porównaniu z tym materiał dowodowy dotyczący Trumpa ma znikomy potencjał wybuchowy. Wszyscy Amerykanie widzieli przecież tłum taranujący barierki przed Kapitolem. Mniej lub bardziej uważnie śledzili też epopeję z sabotowaniem wyniku wyborów przez przegranego prezydenta. Przesłuchania specjalnej komisji Kongresu, która bada okoliczności i przebieg wydarzeń z 6 stycznia, są zwieńczeniem jej 10-miesięcznego dochodzenia. To w sumie 140tys. prześwietlonych dokumentów i ponad 1 tys. przepytanych świadków: doradców i bliskich byłego prezydenta, pracowników Białego Domu, urzędników administracji, stanowych funkcjonariuszy wyborczych, polityków.
Nie dość, że główne sceny dramatu wyborczego rozegrały się na oczach Ameryki, to jeszcze fabuła zagęszczała się w toku śledztwa komisji za sprawą przecieków do mediów. Zanim widzowie zasiedli przed ekranami, wiedzieli już, że Trump nagabywał wiceprezydenta Mike’a Pence’a, by ten zablokował proces zatwierdzania wyniku wyborów. Na dodatek notorycznie kłamał, że prawo przyznaje osobie nr 2 w państwie taką kompetencję (w rzeczywistości rola wiceprezydenta w całej procedurze jest czysto ceremonialna). Media opisywały też, jak nakłaniał prokuratorów stojących na czele Departamentu Sprawiedliwości, by podważyli wiarygodność głosowania. – Po prostu powiedzcie, że wybory były nieuczciwe, a resztę zostawcie mnie – rzucił prezydent na spotkaniu z wierchuszką prokuratury. „Reszta” to przekonanie kluczowych urzędników stanowych, by zmienili niekorzystny dla niego rezultat głosowania. Jak nie prośbą, to groźbą. W rozmowie telefonicznej, która wyciekła do prasy, zasugerował sekretarzowi stanu Georgia, że ten zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej, jeśli „nie znajdzie mu 11780 głosów” (tyloma wygrał tam Biden).
Amerykanie widzieli też, jak 6 stycznia na wiecu poparcia Trump inspirował wściekły tłum do marszu na Kapitol. Mniej więcej godzinę później ponad 1 tys. rebeliantów siłą wdarło się do budynku Kongresu, gdzie senatorowie dopełniali akurat wyborczych formalności. W związku z zamieszkami śmierć poniosło siedem osób, w tym policjant napadnięty przez kilku prowokatorów, a 150 funkcjonariuszy zostało rannych. Ponad 800 uczestników szturmu usłyszało zarzuty – od brutalnych napaści i stawiania oporu policji przez zniszczenie własności publicznej po utrudnianie obrad rządowych i udział w antypaństwowym spisku.
Atak na siedzibę Kongresu był kulminacją wielomiesięcznych wysiłków Trumpa obliczonych na zaszczepienie w elektoracie przeświadczenia, że jeśli przegra walkę o reelekcję, to znaczy, że wybory były ustawione. Innej możliwości nie przewidywał. Na eventach kampanijnych powtarzał, że istnieją w Ameryce potężne siły, które chcą mu ukraść drugą kadencję, a żeby dopiąć swego, zaaranżują masowe fałszerstwa wyborcze w kluczowych dla zwycięstwa stanach. Lista wrogów, których posądzał o spisek przy urnach, była długa – demokraci, lewacy, globaliści, mainstreamowe media, deep state, ruch Black Lives Matter, feministki, antifa, „tradycyjni” republikanie… – a jej skład zmienił się w zależności od profilu słuchaczy. Dzień po głosowaniu, gdy zwycięstwo Bidena było już pewne, Trump bąknął, że doszło do oszustwa, a jego ludzie żądali w stanowych sądach ponownego przeliczenia głosów i zbadania „nieprawidłowości”. W żadnym przypadku nie dowiedli, że wynik głosowania został wypaczony, ale prezydent ciągnął swoją krucjatę dalej.
Polityczny storytelling
W komisji śledczej ds. 6 stycznia zasiadło siedmiu demokratów i dwójka krytycznie nastawionych do Trumpa republikanów, którzy w swojej partii są traktowani jak pariasi – Liz Cheney i Adam Kinzinger. Pozostali konserwatyści zbojkotowali dochodzenie. Uznali, że całe przedsięwzięcie to zwykłe partyjne polowanie na czarownice.
Zaraz po ataku na Kapitol sojusznicy odchodzącego prezydenta nie byli tak skorzy do jego obrony. Jednoznacznie potępili sprawców przemocy, a ich patrona obciążyli moralną odpowiedzialnością. Z upływem czasu coraz mocniej rozmydlali jednak swoją początkową reakcję. Zaczęli umniejszać skalę przemocy i powagę zagrożenia, mimo że policja zebrała morze dowodów wskazujących, że nie był to wygłup bandy łobuzów – choćby setki godzin nagrań brutalnych zajść i szeroki wachlarz broni: kije bejsbolowe, pistolety, noże, paralizatory, gaz pieprzowy, koktajle Mołotowa, a nawet karabiny i bomby dymne. Otwarcie kwestionowali też związek między zamieszkami a dyskredytowaniem uczciwości wyborów przez ekipę Trumpa i próbami podważenia zwycięstwa Joego Bidena. Większość republikanów uważa dziś, że szturm nie był zbrojną rebelią przeciwko konstytucyjnej władzy, lecz co najwyżej brutalnym wybrykiem grupy kryminalistów. Natomiast demokratom zarzucają, że wykorzystują zamieszki do oczerniania każdego, kto kiedykolwiek popierał Trumpa. W lutym 2022 r. centralny komitet „grand old party” (GOP, jak potocznie nazywa się partię) przyjął nawet rezolucję, w której ogłosił, że dwójka republikanów biorących udział w pracach komisji śledczej uczestniczy w „nagonce na zwykłych obywateli zaangażowanych w legalny dyskurs polityczny”. Niektórzy domagali się też wyrzucenia Cheney i Kinzigera z ugrupowania.
Komisja miała nadzieję, że publiczne przesłuchania ostatecznie rozwieją wątpliwości, co się wydarzyło i kto ponosi winę. Trudność polegała na tym, jak przełożyć ustalenia śledztwa na czytelny, spójny i niepodważalny obraz wydarzeń. Taki, który przejmowałby sympatyków Partii Republikańskiej nieobojętnych wobec zagrożeń dla amerykańskiej demokracji. Ale też demokratów, którzy woleliby już zapomnieć o czteroletnim pobycie Trumpa w Białym Domu. Wyzwaniem niezależnym od partyjnych sympatii było przekonanie całego społeczeństwa, dlaczego w dobie skaczących cen paliw i rosnącej inflacji powinny obchodzić go wydarzenia sprzed ponad roku, które nie mają żadnego wpływu na tu i teraz.
Dlatego do oszlifowania bogatego materiału i przekucia go w narrację zgodną z kanonami skutecznego storytellingu komisja zatrudniła doświadczonego producenta telewizyjnego i byłego szefa ABC News Jamesa Goldstone’a. Jak donosił „New York Times”, zamysł był taki, by kolejne odsłony aktu oskarżenia przeciwko Trumpowi wciągały widzów niczym emocjonujący miniserial polityczny dostępny w streamingu. A zatem nie żmudny maraton upstrzony kazuistyką, technikaliami i przypisami, lecz profesjonalna produkcja skrojona na czasy retweetów, viralowych momentów i pełnych oburzenia reakcji na żywo. Zamiast sześciogodzinnych wystąpień (tyle trwało odczytywanie oświadczenia przez Johna Deana, sygnalisty w aferze Watergate) – idealnie dopięte odcinki obliczone na maksymalizację viewer experience.
Hugo Chavez i chytre włoskie satelity
Widzowie śledzący senackie przesłuchania dostali więc znajomą narrację, tyle że opakowaną w elegancką ramę interpretacyjną oraz wzbogaconą o nowe, bulwersujące szczegóły. Teza otwarcia – zaprogramowanego w najlepszym czasie antenowym – brzmiała: szturm na Kapitol nie był impulsywnym aktem przemocy skrajnego skrzydła prawicy, lecz kulminacją wyreżyserowanej przez Trumpa próby zamachu stanu. – Prezydent miał wyrafinowany, siedmioczęściowy plan, który zmierzał do obalenia wyników wyborów z 2020 r. i zablokowania zmiany władzy – oświadczyła wiceszefowa komisji Liz Cheney.
Każde przesłuchanie miało być odrębnym rozdziałem opowiadającym o tym, jak Trump i jego otoczenie usiłowali wdrażać poszczególne punkty swojego brudnego planu – od rozpropagowania „Wielkiego Kłamstwa” (mitu o wyborczych przekrętach) aż po wstrzymywanie się z działaniami, które pomogłyby opanować przemoc.
Zeznania bliskich współpracowników byłego prezydenta nie pozostawiły wątpliwości, że jego otocznie miało całkowitą świadomość, iż do żadnych oszustw nie doszło. Czy sam Trump w nie wierzył? Tu akurat nie padła jednoznaczna odpowiedź. Członkowie sztabu i wysocy urzędnicy relacjonowali, że gdy namawiali prezydenta, by porzucił nonsensy o fałszerstwach, ten obsesyjnie brnął w nie dalej. – Nic nie wskazywało, żeby w ogóle interesowało go to, jakie były fakty – mówił William P. Barr, prokurator generalny za czasów poprzedniej administracji. Swojego ówczesnego zwierzchnika określił jako „oderwanego od rzeczywistości”. Gdy wspominał, jak absurdalne bujdy o wyborczych machinacjach rozważał Trump, nie był w stanie pohamować śmiechu. A były wśród nich: algorytmy zmanipulowane przez demokratów, włoskie satelity militarne automatycznie zmieniające głosy elektoratu, nieboszczycy na listach wyborców i ustawione maszyny do głosowania skonstruowane w Wenezueli według instrukcji nieżyjącego od 2013 r. Hugo Chaveza.
Kolejni świadkowie potwierdzili, że Trump doskonale wiedział, iż plan odwrócenia wyniku wyborów, który wymyślił jego doradca – mało znany konserwatywny prawnik John Eastman – jest niekonstytucyjny. Koncepcja Eastmana w praktyce sprowadzała się do tego, że wiceprezydent może jednostronnie wskazać zwycięzcę. Jest to rażąco sprzeczne z fundamentalnymi zasadami amerykańskiej demokracji, o czym poświadczały wszelkie opinie prawne. Naciskany przez prezydenta Pence konsekwentnie odmawiał więc wdrożenia planu w życie.
Po tym, jak presja na urzędników federalnych i stanowych nie poskutkowała, a legalne ścieżki zostały wyczerpane, Trump zwrócił się bezpośrednio do swoich zwolenników: na wiecu w Waszyngtonie 6 stycznia mobilizował ich, by nie dopuścili do „kradzieży prezydentury” i ruszyli zademonstrować swój sprzeciw na Kapitolu. Gdy wściekły tłum opanowywał budynek, Trump – zamiast uspokoić sytuację – na Twitterze oskarżył Mike’a Pence’a o to, że „nie miał odwagi zrobić tego, co powinien”. Dopiero po 187 min niechętnie wypuścił wideo z apelem o rozejście się do domów.
Wiecznie prześladowany
Zarówno demokraci, jak i grupa republikańskich outsiderów mają nadzieję, że publiczne przesłuchania zainspirują sympatyków Trumpa do uwolnienia się spod jego uroku. Albo przynajmniej sprawią, że konserwatywni Amerykanie, którzy dotąd głosowali na niego niechętnie, następnym razem postawią na kogoś innego. Jednak sondaże sugerują, że Trump raczej prędko nie wyląduje na marginesie polityki. Według czerwcowego badania ośrodka YouGov tylko jedna trzecia prawicowych wyborców uważa, że były prezydent próbował zablokować zatwierdzenie wyniku głosowania (odsetek ten jest prawie dwa razy wyższy u demokratów). Zaledwie dwóch na dziesięciu jest zdania, że śledztwo w sprawie ataku z 6 stycznia w ogóle ma sens. A jak wynika z sondażu Reuters/IPSOS, ponad połowa republikanów sądzi, że główną rolę w zamieszkach na Kapitolu odegrali lewicowi aktywiści.
Członkowie komisji śledczej po cichu liczą więc na to, że w wyeliminowaniu Trumpa z życia politycznego pomogą im prokuratorzy federalni. Zebrane przez nich dowody mogłyby bowiem być podstawą do zbudowania aktu oskarżenia przeciwko byłemu prezydentowi i ludziom z jego otoczenia. Niektórzy komentatorzy stwierdzili wręcz, że przesłuchania publiczne suflują Departamentowi Sprawiedliwości szczegółowy plan, jak to zrobić. Potencjalne zarzuty, o jakich najczęściej się mówi, to utrudnianie działań władz państwowych oraz udział w spisku. Kluczowym warunkiem pociągnięcia do odpowiedzialności Trumpa i jego doradców jest wykazanie im zamiaru przestępczego – czyli że celowo dążyli do odwrócenia rezultatu wyborów, wiedząc, że ich wysiłki są niezgodne z prawem. Nakłanianie stanowego urzędnika do tego, by „znalazł” dodatkowe głosy, czy orzeczenia sądów potwierdzające, że podejrzenia oszustw są bezzasadne, to na pewno wskazówki, że były prezydent miał świadomość, iż nie kwestionuje zwycięstwa Bidena legalnymi środkami. Eksperci think tanku Brookings Intitutions, którzy przenalizowali publicznie dostępne dowody, doszli do wniosku, że stanowią one wystarczającą podstawę do działania dla prokuratury. Ale kwestię tego, czy Trump powinien usłyszeć zarzuty, mogą rozstrzygnąć jedynie śledczy, którzy zapoznają się z całością materiału. Prokurator generalny Merrick Garland powszechnie uznawany jest za wzorzec bezstronnego funkcjonariusza publicznego, który nie zrobi niczego, w czym można by się dopatrzyć motywacji politycznej.
A jest oczywiste, że gdyby akt oskarżenia trafił to sądu, Trump przedstawiłby to swoim sympatykom jako kolejny już etap prześladowań – po dwóch nieudanych próbach impeachmentu. Kilka dni temu na konferencji chrześcijańskich konserwatystów w Nashville były prezydent nazwał przesłuchania w Kongresie „ustawką” i „totalnym przekrętem”. Zgromił członków komisji śledczej, zarzucając im, że zmanipulowali nagrania z zamieszek i zeznania świadków tak, żeby pokazać go w najgorszym świetle. I jak przy każdej okazji wysyłał mało zawoalowane sygnały, że zamierza znowu startować do Białego Domu. – Czy ktoś tu chciałby, żebym kandydował na prezydenta? – droczył się z rozentuzjazmowaną publicznością. Ta odpowiedziała żywiołowym aplauzem. ©℗
Według badania ośrodka YouGov tylko jedna trzecia prawicowych wyborców uważa, że Trump próbował zablokować zatwierdzenie wyniku głosowania. Zaledwie dwóch na dziesięciu jest zdania, że śledztwo w sprawie ataku z 6 stycznia w ogóle ma sens