Rosyjskie społeczeństwo wtrącane jest w otchłań. I samo się pogrąża. W latach 90. rodzice próbowali ratować synów wszelkimi sposobami. Dziś matki nie jadą po synów do Ukrainy, jak jechały do Czeczenii. Z Ernestem Wyciszkiewiczem rozmawia Estera Flieger.

19 sierpnia 2000 r. rosyjski wicepremier Ilja Klebanow spotkał się z rodzinami ofiar katastrofy „Kurska”. Kiedy matka jednego z marynarzy zwróciła się do niego, formułując oskarżenia pod adresem rządu, szybko otrzymała zastrzyk, po czym osunęła się na krzesło. Konferencję transmitowały rosyjska telewizja i światowe media. Czy rosyjska matka to jedyne, czego Putin może się dziś bać?
To mit, w który chcielibyśmy wierzyć. Prawdą jest, że Komitet Matek Żołnierzy Rosji odgrywał ogromną rolę podczas wojny w Afganistanie, informując społeczeństwo o tym, co naprawdę dzieje się na froncie, i wywierając silny wpływ na ówczesne władze. Podobnie było podczas pierwszej i drugiej wojny czeczeńskiej, kiedy rosyjskie matki jeździły na Kaukaz, próbując wyciągnąć synów z armii. Przed oczami stają zdjęcia rosyjskich matek, które zrobił wtedy Krzysztof Miller. Problem został nagłośniony. I mógł mieć znaczenie dla postrzegania wojny przez rosyjską opinię publiczną. Ale dziś to inna Rosja. Chciałbym mieć nadzieję na to, że rosyjskie matki - jako symbol wszystkich tych, którzy rozumieją konsekwencje wojny - doprowadzą do zmiany. Niestety nie widzę żadnych przesłanek do tego, by przyjąć, że to możliwe.
Co się zmieniło?
Gdyby posłużyć się demokracją jako pewną miarą i porównać Związek Radziecki drugiej połowy lat 80. ze współczesnym państwem rosyjskim, to korzystniej wypadłby ZSRR. Zwłaszcza w obszarze ożywczego fermentu wewnątrz partii. Zapoczątkowany przez Gorbaczowa proces głasnosti, który wymknął mu się spod kontroli, doprowadził do tego, że inicjatywy społeczne miały przełożenie na działania polityczne. Nie były czynnikiem decydującym, ale władza musiała się z nimi liczyć.
Ernest Wyciszkiewicz doktor nauk o polityce, dyrektor Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, redaktor naczelny czasopisma internetowego „Nowaja Polsza/Nowa Polszcza” / Materiały prasowe
A dziś?
W ostatnich dwóch latach nastąpiła przyspieszona totalizacja życia publicznego. Opozycja została w pełni spacyfikowana, a niemal wszystkie niezależne media zostały zamknięte. Ogniska potencjalnego sprzeciwu zostały zniszczone. Władza wzięła się również za Komitet Matek Żołnierzy Rosji, który w 2014 r. (po aneksji Krymu przez Rosję - red.) stał się dla niej problematyczny: kiedy petersburska filia domagała się wyjaśnień w sprawie oddziału desantowego spod Pskowa - część komandosów zginęła i została po cichu pochowana - otrzymała status agenta zagranicznego. Jesienią 2021 r. FSB wydało rozporządzenie z długą listą informacji, których gromadzenie przez inne podmioty może zagrażać bezpieczeństwu państwa. Na liście znalazły się dane o „moralnym i psychologicznym klimacie w siłach zbrojnych” czy postępowaniach karnych w armii. Tym samym komitet stracił najważniejsze narzędzia do monitorowania sytuacji w wojsku i realizacji głównego celu, czyli walki ze zjawiskiem fali. To, co dziś, kiedy trwa pobór, próbuje robić organizacja, to pomaganie rodzinom, które chcą ochronić bliskich przed niepewnym losem na froncie. Aparat rzuca jej kłody pod nogi również w inny sposób, siejąc przy tym zamieszanie - powstają klony komitetów matek żołnierzy i niezorientowana osoba może wpaść w pułapkę i trafić do jednej z organizacji, które z pozoru zajmują się dokładnie tym samym, a więc postulują ochronę praw poborowych, a tak naprawdę powstały w ostatnich trzech, czterech latach i replikują przekaz władzy.
To nie władza boi się dziś matek, ale matki boją się władzy?
Rosyjska matka stoi przed dylematem: chce ochronić syna, a nie zapobiec wojnie, zastanawia się więc, czy protestując, bardziej mu nie zaszkodzi. Warto zwrócić uwagę na to, co mówi Walentyna Mielnikowa, sekretarz Związku Komitetów Matek Żołnierzy. W jednym z wywiadów opowiada, że kiedy Ukraińcy zaczęli publikować wiadomości pojmanych żołnierzy, rodziny zaczęły zwracać się do niej o pomoc, ale jeśli tylko zapytała o jakiekolwiek dane, bez których nie mogła nic zrobić, w słuchawce odpowiadała jej cisza. Czyli ktoś szukał pomocy, a jednocześnie bardzo się bał, by zrobić kolejny krok. Rosyjskie społeczeństwo wtrącane jest dziś w otchłań. I samo się pogrąża. W latach 90. rodzice próbowali ratować synów wszelkimi sposobami. Dziś matki nie jadą po synów do Ukrainy, jak jechały do Czeczenii.
Dlaczego czytamy wiadomości rosyjskich żołnierzy wysyłanych wyłącznie do matek? Dlaczego nie piszą z frontu do ojców?
Społeczeństwo rosyjskie jest patriarchalne, ale emocjonalnie to matka zajmuje centralne miejsce w rodzinie, co znajduje też wyraz w rosyjskiej kulturze i tradycji.
Żołnierzy, którzy ginęli w Afganistanie, chowano w nocy. Kreml zatajał informacje o liczbie poległych. W pierwszych tygodniach wojny ukraiński rząd prosił Czerwony Krzyż o to, aby wymusił na Rosji zabranie ciał zabitych.
Dane z Afganistanu - podobnie zresztą jak z Czeczenii - są wciąż szacunkowe, nie ma żadnych oficjalnych, potwierdzonych przez Rosję. Mówimy o kilkunastu tysiącach - w obu przypadkach można przyjąć, że liczby są zaniżone. Nie wiemy, ilu rosyjskich żołnierzy zginęło w Ukrainie, zachodnie służby wywiadowcze wskazują na to, że liczba podawana przez Kijów jest bliższa rzeczywistości. Powtarza się więc proces nieinformowania, okrywania tajemnicą, to niechlubna tradycja. Wartość życia ludzkiego w ocenie Kremla jest wciąż niska. Z jednej strony odkrywane są kolejne zbrodnie popełnione przez rosyjską armię na ukraińskich cywilach, a z drugiej docierają do nas informacje o tym, jak Moskwa traktuje własnych żołnierzy: prawdopodobnie część z nich została pochowana po cichu, w nieznanych ich rodzinom lokalizacjach, by ograniczyć szok społeczny - państwo rosyjskie przygotowało się na to, jak mogą zareagować obywatele, więc oszczędza im wiedzy. W Ukrainie w ciągu dwóch miesięcy zginęło więcej rosyjskich żołnierzy niż w Afganistanie i Czeczenii przez kilkanaście lat: Kreml prawdopodobnie spodziewał się, że straty będą duże, nawet jeśli powiódłby się plan wojny błyskawicznej, więc robi wszystko, aby w krótkiej perspektywie czasu odciąć społeczeństwo od informacji o stratach, w dłuższej - propagandzie będzie dużo łatwiej sobie z tym poradzić.
Jaki jest skład narodowościowy rosyjskiej armii?
Wśród żołnierzy wysłanych na front więcej jest żołnierzy z północnego Kaukazu i Dalekiego Wschodu. Rosyjska władza jest, po pierwsze, szowinistyczna - dla niej to ludzie i żołnierze o mniejszej wartości. Po drugie, na rosyjskiej głębokiej prowincji armia jest podstawową, czasem jedyną ścieżką awansu społecznego, więc dla rodzin tych żołnierzy kwestionowanie sensu poboru jest trudniejsze niż dla mieszkańców dużych miast. Nawet więc w ten sposób Kreml chciał zminimalizować sprzeciw wobec agresji.
Spekuluje się na temat powszechnej mobilizacji.
Mogłaby ona mieć duże znaczenie dla postawy społeczeństwa wobec wojny. Rosjanie - nie tylko matki - bardzo się boją powszechnej mobilizacji. Putin zdaje sobie sprawę, że przegrywa, a kamuflaż operacji specjalnej, w który ubrał wojnę, to już za mało. Jednocześnie ma świadomość, że decydując się na ogłoszenie powszechnej mobilizacji, ryzykuje silną reakcję obywateli. W takich okolicznościach organizacje matek znów mogłyby zyskać na znaczeniu.
Czyli rosyjskie społeczeństwo ma pełną świadomość tego, co się dzieje?
Rosjanie wiedzą, że w Ukrainie trwa wojna, a nie operacja specjalna. Przekonanie, że są odcięci od internetu, więc nie mają o tym pojęcia, jest naiwne. Badacze sprawdzali, jak często rosyjscy internauci w wyszukiwarkach internetowych wpisują hasła „wojna” i „specoperacja”: w 90 proc. poszukują informacji, posługując się pierwszym z nich. Różnego rodzaju ograniczenia powodują to, że Rosjanie publicznie nie wyrażają poglądów na temat wojny. Ale o niej myślą: przedmiotem ich troski nie jest los Ukraińców, obawiają się konsekwencji powszechnej mobilizacji.
A może Putin przez 20 lat na tyle skutecznie przygotował społeczeństwo, że będzie gotowe do poświęceń?
Znamienne są reakcje matek na wiadomości synów z frontów - nie chcą wierzyć w to, co się dzieje, wypierają: to naturalny mechanizm, dodatkowo wzmocniony przez propagandę, w ostatnich ośmiu latach wyjątkowo perfidną. Możemy śledzić komentarze Rosjan w mediach społecznościowych. Dojmujące są uliczne sondy, a według ośrodków badań społecznych Lewada oraz WCIOM ponad 80 proc. Rosjan popiera Putina. Nawet biorąc pod uwagę to, że w krajach autorytarnych sondaże obarczone są dużym ryzykiem, i zakładając, że realne poparcie dla wojny utrzymuje się na poziomie 50 proc., to wciąż bardzo dużo: to masa, która może mieć decydujące znaczenie dla kształtowania polityki państwa. Rosjanie pytani o poparcie dla prezydenta, rządu i armii, odpowiadają inaczej niż obywatele państw demokratycznych, którzy kierują się światopoglądem konserwatywnym, liberalnym czy lewicowym. W Rosji linia polaryzacji biegnie inaczej: państwo versus inni, zdrajcy. Badania Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia wykazały, że bardzo wysoki jest poziom utożsamienia dobra wspólnego z polityką państwa: jeżeli państwo podejmuje jakieś działania, to duża grupa Rosjan uważa, że muszą być one dobre z samej definicji. To bezcenny zasób dla Kremla. Argumenty służące uzasadnieniu agresji na Ukrainę w 2014 r. - sprawiedliwość historyczna, konieczność dziejowa, obrona ludności - powtarzają się. Chcielibyśmy wierzyć, że to propaganda sprawia, iż Rosjanie je przyjmują, a kiedy tylko przestanie na nich oddziaływać, będą zupełnie inni. Ale pojawia się pytanie, czy nie jest jednak tak, że to obecna władza bardzo dobrze czuje emocje społeczne i odwołuje się do nich, niekiedy je wzmacniając. Na Zachodzie obśmiewamy Putina mówiącego o denazyfikacji Ukrainy, ale w rosyjskiej świadomości pojęcia „nazisty” i „nazizmu” mają zupełnie inny ładunek emocjonalny. Kremla nie obchodzi to, czy my się z tego śmiejemy, ale czy to działa na Rosjan. A wielu z nich w to wierzy, dostali na tacy archetypicznego wroga, którym jest właśnie jakkolwiek zdefiniowany nazista. Władza podkręca nastroje, co jest bardzo niebezpieczne: prędzej czy później na jej szczytach dojdzie do wymiany, ale pozostanie w ten sposób ukształtowane i pozbawione zdolności do autorefleksji społeczeństwo. Nie jestem optymistą: uważam, że w Rosji nie nastąpi proces, który miał miejsce w Japonii i Niemczech po drugiej wojnie światowej, przed nami dekady radzenia sobie z rosyjskim społeczeństwem - niestabilnym, coraz biedniejszym, za co część będzie obwiniać Zachód. Z nadziei na zmianę, której przecież emanacją było założone 11 lat temu Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, pozostały drzazgi. Do rozmowy można przystąpić ze stroną, która jednoznacznie oceni obecnie prowadzoną wojnę, bo tu nie ma miejsca na niuansowanie: a czy Rosjanie to przepracują.
Ukraińcy też chyba liczyli na to, że jakiś efekt przyniesie informowanie rosyjskich matek o śmierci synów, bo identyfikując poległych, informowali o tym ich rodziny.
Analizując komunikaty np. na Telegramie, widzę, że Rosjanie są skuteczniejsi, przekonują bowiem matki, że to ukraińska operacja dezinformacji. Na stronie jednego z oddziałów komitetu matek pojawił się komunikat MON przestrzegający przed ukraińskimi botami, które podszywają się pod ich synów. Trwa wojna informacyjna. Matki są integralną częścią spacyfikowanego społeczeństwa i działa na nie ta sama propaganda, a oprócz tego boją się władzy. Państwo zabrało im narzędzia do działania i napełniło strachem. Nie widzę też paliwa, które zmobilizowałoby tę grupę. Paradoksalnie było to o wiele łatwiejsze 20 lat temu, kiedy nie było dostępu do internetu: poziom samoorganizacji był wysoki - ludzie z różnych regionów nawiązywali ze sobą kontakt, podczas gdy w dobie komunikatorów tego nie robią, a po pomoc dzwonią do Mielnikowej, która jest w Niemczech, zamiast organizować się na poziomie lokalnym.
9 maja zobaczymy wyreżyserowane przez Putina przedstawienie, a społeczeństwo będzie jednocześnie aktorem i przyjmującym je z entuzjazmem widzem?
Putin, który musi ratować twarz i przekonać do czegoś obywateli, to kolejny mit, który jest powszechny na Zachodzie. Nie musi. Po to właśnie spacyfikował społeczeństwo, pozbawiając je zdolności mobilizacyjnych i zamykając Aleksieja Nawalnego. Putin nie potrzebuje nikogo przekonywać, ale jedynie zbudować wizerunek przywódcy, który wie, co robi. Rosyjscy propagandziści potrafią wszystko: Ria Novosti podała informację, że w miejscu opuszczonym przez ukraińskich oficerów znaleziono ślady wskazujące na uprawianie magii - wyobraźmy sobie, że coś takiego podaje PAP. To jest właśnie rzeczywistość dzisiejszej Rosji. Putin - jeśli tylko będzie chciał - zrobi dowolne przedstawienie, zaprzęgając do tego machinerię, która je sprzeda społeczeństwu. Problemem dla niego jest to, że chciał przed 9 maja osiągnąć realny, spektakularny sukces. Nie udało się, ale wobec tego wykreowana zostanie inna narracja. Istotne jest to, czy 9 maja zostanie ogłoszona powszechna mobilizacja. Byłby to zgrzyt, z którym Kreml musiałby sobie poradzić, bo skoro mówi o sukcesie, to w jaki sposób uzasadni pobór? Możliwe, że wtedy opowie społeczeństwu, że to przygotowanie do konfrontacji z Zachodem. Dla nas istotne będą proporcje propagandowego szumu i rzeczywistej treści. Przed rozpoczęciem agresji mnożyły się wystąpienia Putina. To zabawa naszą psychiką. ©℗
W Rosji nie nastąpi proces, który miał miejsce w Japonii i Niemczech po II wojnie światowej, przed nami dekady radzenia sobie z rosyjskim społeczeństwem - niestabilnym, biedniejącym, za co część będzie obwiniać Zachód