Państwo powinno nie tyle aspirować do roli „ogarniacza” całej rzeczywistości, ile raczej zajmować się integrowaniem zasobów. To mniej utopijne niż wiara w to, że nad Wisłą zbudujemy sprawne państwo dobrobytu na miarę Francji czy Niemiec

Wojna jest nieprzewidywalna. Rządzą nią przypadek i błędy w kalkulacjach. Nie jestem w stanie przewidzieć, czy kiedy będą państwo czytać te słowa, będziemy świadkami ciężkich walk w Donbasie, rosyjskiej defilady w Charkowie, a może przemówienia prezydenta Zełenskiego w odbitym Chersoniu. Pewne jest to, że rozgrywa się dziś walka o teraźniejszość i przyszłość Ukrainy. Ale nie boję się też zaryzykować stwierdzenia, że decyduje się właśnie kształt nowego europejskiego - jeśli nie światowego - ładu. Rosyjska napaść na Ukrainę może być cezurą, która zakończy postzimnowojenną epokę rozpoczętą wraz z Okrągłym Stołem, upadkiem muru berlińskiego i wreszcie rozpadem ZSRR. Ten okres, naznaczony legendą fukuyamowskiego „końca historii”, obecnie przemija. Co prawda w ostatnich kilkunastu latach wiele perturbacji na świecie zapowiadało kres „końca historii” - szczególnie wielki kryzys finansowy 2008 r. - ale w moim odczuciu dopiero dwutakt pandemiczno-ukraiński nie pozostawia złudzeń, że pewna era się definitywnie zamyka.
Kilka lat temu profesor historii gospodarczej Walter Scheidel opublikował książkę „The Great Leveler” (Wielki Wyrównywacz), w której przekonywał, że wojny powodowały zwykle zmniejszanie się społecznych nierówności. Nie wiem, czy wojna w Ukrainie będzie miała podobny skutek. Sądzę jednak, że w jej wyniku nasze wyobrażenia, pojęcia i spory ulegną znaczącym przemianom. Dwie z nich będą kluczowe z perspektywy Polski: rewizja infrastruktury instytucjonalnej Zachodu, która może otworzyć przed nami niepowtarzalne dziejowo możliwości, oraz nowa logika funkcjonowania państwa, która zadecyduje o tym, czy wykorzystamy tę szansę.
Utracone aktywa
Część współczesnych historyków traktuje II wojnę światową nie jako odrębny konflikt, lecz jako drugą fazę - a wręcz dogrywkę - I wojny światowej. W takim rozumieniu lata 1914-1945 stanowiły okres przejściowy między starym ładem, który ukonstytuował się na kongresach wiedeńskim (1815 r.) i berlińskim (1878 r.), a nowym, opartym na hegemonii USA (przynajmniej na Zachodzie). Choć Stany Zjednoczone stały się największą gospodarką świata już w 1913 r., to ich dominację przypieczętowało dopiero wyłonienie się systemu walutowego z Bretton Woods w 1944 r., w którym dolar stał się globalną walutą.
Koniec II wojny światowej zamknął też kilkusetletnie dziedzictwo pruskiego militaryzmu - od tego czasu mówimy o Niemczech jako mocarstwie cywilnym (Zivilmacht). Zapowiedź zwiększenia wydatków obronnych przez rząd w Berlinie niewiele tu zmienia. Niemcy po 1945 r. stali się narodem pacyfistów. I wbrew obawom niektórych polskich komentatorów trudniej będzie ich przekonać, aby użyli nowo zakupionej broni, niż żeby schowali ją z powrotem do magazynów. Nie wiem, co musiałoby się stać, by niemiecki militarny imperializm się odrodził. Co oczywiście nie oznacza, że Berlin porzucił imperialne nadzieje - rzecz w tym, że realizuje je w inny sposób.
Lata 1914-1945 nie były jedynym etapem przejściowym w historii. Podobnie było np. z okresem 1789-1815, który zamknął epokę nowożytnych monarchii absolutnych i doprowadził do wyłonienia się państw narodowych. I nie wykluczam, że lata 1989/1991-2022 będą przez potomnych uznawane za kolejny okres przejściowy, dogrywkę do zimnej wojny. Tak jak 1945 r. zwieńczył historię niemieckiego militaryzmu, tak 2022 r. może być symboliczną cezurą zamykającą niemal 500-letnie dzieje moskiewskiego imperium. Kreml na naszych oczach traci bowiem trzy ostatnie imperialne aktywa. Po pierwsze - mit niezwyciężonej armii. O ile po miesiącach konfrontacji z Ukrainą, wspieraną dostawami broni i danymi wywiadowczymi przez państwa NATO, rosyjskie wojsko poniosło ogromne straty, o tyle w zderzeniu z pełnym potencjałem Sojuszu po „nowej” Armii Czerwonej nie byłoby co zbierać. Rozumiem, że wieloma z nas targają obawy o atak iskanderami na Warszawę czy inne polskie miasto, ale sądzę, że jesteśmy ostatnim pokoleniem, które patrzy z takim lękiem na „mroczny” Wschód.
Po drugie - uzależnienie Zachodu od rosyjskich węglowodorów. Wiemy już, że nastąpi to co najmniej kilkanaście lat wcześniej, niż początkowo planowano (celowano w 2040 r.). Co prawda możemy się zżymać, że Europa ociąga się z wprowadzeniem pełnego embarga, ale nawet jeśli gospodarka rosyjska nie załamie się w perspektywie kilku kwartałów, to nie będzie mieć za co odbudować potencjału militarnego. Tym bardziej że na początku wojny nałożono embargo na sprzedaż Kremlowi technologii. Bez nich może zapomnieć choćby o utrzymaniu swoich zdolności wojskowych.
Last but not least - idea Trzeciego Rzymu. Zaangażowanie patriarchy Moskwy i Wszechrusi w żyrowanie „specjalnej operacji” dyskredytuje przywództwo Rosji nad światowym prawosławiem. A trzeba podkreślić, że element ten odgrywa ogromną rolę w jej imperialnej świadomości - zresztą doskonale to słychać w przemówieniach Władimira Putina. Trudno się zatem dziwić, że uniezależnienie się Kijowa od moskiewskiej cerkwi było w Rosji traktowane niemal równoznacznie z wypowiedzeniem wojny. Chichotem historii mogłoby być uznanie stolicy Ukrainy za stolicę światowego prawosławia. Cokolwiek się wydarzy, Moskwa nie będzie już Trzecim Rzymem.
Zmierzch niemieckiej Europy
To oczywiście nie oznacza, że Rosja zaraz runie. Imperium Osmańskie też rozpadało się latami, a jednym z jego ostatnich podrygów była rzeź Ormian. Masakra w Buczy również pokazała, że mocarstwo w fazie schyłkowej potrafi sięgać po najbardziej barbarzyńskie metody. Utrata przez Rosję dotychczasowej pozycji w polityce światowej jest jednak nieuchronna. Choć nie dla wszystkich to oczywiste, przez ostatnie 30 lat Kreml wciąż pozostawał w niej jednym z punktów odniesienia. Dowodem tego był choćby akt stanowiący NATO - Rosja z 1997 r., który de facto czynił państwa Sojuszu z naszego regionu członkami drugiej kategorii. Nie przewidywał bowiem możliwości rozmieszczenia na naszym terenie trwałych instalacji wojskowych. Słynna rewizjonistyczna mowa prezydenta Putina na konferencji bezpieczeństwa w Monachium w 2007 r. była kolejnym takim świadectwem.
Dlaczego tak bardzo skupiam się na Rosji? Powód jest prosty: zarówno NATO, jak i UE (a wcześniej EWG) powstały jako odpowiedź na zagrożenie ze Wschodu. Wielkie rozszerzenie Unii 2004 r. przesunęło granicę Zachodu z Odry na Bug (tak jak wcześniej zjednoczenie Niemiec przesunęło je z Łaby na Odrę). Zmieniło to dynamikę procesu europejskiego. Od czasu akcesji państw byłego bloku wschodniego geostrategiczne centrum UE nie mieściło się już w Brukseli czy w Paryżu, lecz w Berlinie. Choć nigdy nie wyartykułowano tego głośno, był to początek realizacji idei „niemieckiej Europy”. Brexit jedynie ją wzmocnił.
Jeszcze na początku tego roku nikt w Kijowie nie mógł nawet marzyć, by Ukraina stała się częścią Zachodu. Dziś przesunięcie jego symbolicznych granic z Bugu na Dniepr stało się całkiem realne. Jeśli dodamy to do tego dyplomatyczną kompromitację Berlina, który w kilka tygodni zmarnotrawił budowany latami kapitał wiarygodności i zaufania, to perspektywa końca „niemieckiej Europy” staje się realna. Będzie to miało poważne konsekwencje dla procesu integracji europejskiej - również dlatego, że nasz zachodni sąsiad może stracić rolę ambasadora amerykańskich interesów na Starym Kontynencie. Swoisty doomeryzm paraliżujący elity polityczne Niemiec, powstrzymujący je przed podjęciem zdecydowanych i adekwatnych działań - zarówno wobec Rosji, jak i wobec Chin - wydaje się skutecznie blokować możliwość odnowienia ich partnerstwa z USA.
Analogiczne zmiany dotkną NATO. W krótkiej perspektywie należy się spodziewać, że Polska (kosztem Niemiec) stanie się państwem frontowym Sojuszu. W dłuższej, kilku- czy kilkunastoletniej, kiedy rosyjskie zagrożenie się wypali, obecny kształt Paktu Północnoatlantyckiego straci rację bytu. Upadek rosyjskiego imperializmu będzie miał zwłaszcza konsekwencje dla amerykańskiej obecności na Starym Kontynencie - nie będzie dłużej konieczności utrzymywania w Europie tak dużych sił wojskowych.
Wszystko to będzie ogromnym wyzwaniem dla Polski, dla której członkostwo w NATO i UE od początku III RP były gwarantem zakotwiczenia w Zachodzie. Choć z różnych stron płyną dziś pod jego adresem głosy krytyki, chyba jeszcze nigdy wcześniej nie czuliśmy tak mocno, że jesteśmy częścią tego świata. Podobnie jak Ukraińcy, jeszcze kilka miesięcy temu nie mogliśmy też przypuszczać, że w wyniku wojny Polska może stać się państwem Zachodu pierwszej kategorii. Zmiany, które teraz następują, stwarzają dla naszego kraju nowe szanse, być może nawet analogiczne do tych, jakie pojawiły się w 1989 r. To, czy je wykorzystamy, będzie zależeć od nas i stanu naszego państwa.
Nowa spółdzielnia
Może jestem nadmiernym optymistą, ale sądzę, że wojna w Ukrainie i jej skutki prędzej czy później spowodują, że polska polityka stanie się poważniejsza. Nie będziemy mogli pozwolić sobie na zajmowanie się głupotami w świetle wyzwań, które przed nami staną. Aby to lepiej zrozumieć, spójrzmy szerzej na wydarzenia ostatnich tygodni. Do Polski przybyło prawie 3 mln uchodźców z Ukrainy; 60-70 proc. z nich, czyli 1,8-2 mln osób, zdecydowało się pozostać nad Wisłą. Masowy napływ ludzi uciekających przed wojną nie spowodował paraliżu kraju, bo większość z nich została ugoszczona w polskich domach. Dla porównania Niemcy, mające ogromne doświadczenia z migrantami, w 2015 r. przyjęły z dużym trudem 800 tys. azylantów z Bliskiego Wschodu, czyli ok. 1 proc. swojej populacji.
Mam pełną świadomość, że w tej pięknej opowieści o polskiej gościnności będzie się pojawiać coraz więcej rys. Pisałem o tym zresztą w DGP w połowie marca, gdy zapowiadałem raport „Inicjatywa Nowa Solidarność” przygotowany przez ekspertów reprezentujących rozmaite instytucje. Nie pozwólmy jednak na to, aby nasze doświadczenie z ukraińskimi uchodźcami było traktowane inaczej niż jako sukces. Po pierwsze ten zachwyt nad mobilizacją społeczeństwa może nam pomóc przejść trudne chwile, które nas czekają - wszak wielu Ukraińców u nas pozostanie na dłużej. Niech to powszechne doświadczenie dobra i wzajemnego zaufania da nam paliwo, aby dalej pomagać.
Po drugie rozmowy ze znajomymi z Europy i USA przekonują mnie, że nie doceniamy tego, jak entuzjastycznie świat zareagował na postawę polskiego społeczeństwa. Dla wielu naszych sąsiadów z Zachodu solidarność z ukraińskimi uchodźcami w kraju trawionym przez wewnętrzne konflikty i spory z instytucjami międzynarodowymi była szokiem porównywalnym z narodzinami ruchu Solidarności w komunistycznym społeczeństwie. Prezesi globalnych korporacji, amerykańscy kongresmeni, europejscy politycy - wszyscy chcą się dziś pokazać w Medyce, Przemyślu czy Rzeszowie, by ogrzać się w cieple polskiej gościnności. Rysy na tym obrazie nie zmienią optyki międzynarodowej opinii publicznej. I dbajmy o to, by tak się nie stało.
Po trzecie zarówno moje osobiste doświadczenia, jak i rozmowy z osobami zaangażowanymi w pomoc Ukraińcom przekonują mnie, że na naszych oczach wyłania się nowa forma państwa. Jeszcze w marcu uważałem, że po etapie społecznego zrywu odpowiedzialność za wsparcie uchodźców powinny przejąć instytucje publiczne. Dziś mam coraz silniejsze przekonanie, że z wyzwaniem o takiej skali nie poradziłyby sobie nawet dużo sprawniejsze państwa Europy Zachodniej - co unaocznił paraliż berlińskiego dworca po przyjęciu „tylko” 10 tys. uciekinierów z Ukrainy.
To wcale nie oznacza, że należy instytucje państwa zwolnić z odpowiedzialności. Nie ma wątpliwości, że bez publicznej koordynacji wszelkie wysiłki pomocowe będą nieadekwatne. Odpowiedź na kryzys wymaga też zaangażowania wszelkich dostępnych zasobów: administracji centralnej i samorządowej, biznesu, społeczeństwa obywatelskiego, mediów, uczelni, etc. Marzec 2022 r. pokazał nam, że nawet „betonowi” urzędnicy, „Janusze biznesu” i skostniała kadra akademicka potrafią działać na przekór stereotypom - zwłaszcza tym dotyczącym braku społecznego zaufania i wszechobecnego indywidualizmu.
Państwo powinno zatem nie tyle aspirować do roli „ogarniacza” całej rzeczywistości, ile raczej zajmować się integrowaniem zasobów. To nie będzie łatwe. Od premiera Mateusza Morawieckiego wymagałoby to np. zrezygnowania z przypisywania wszelkich zasług rządowi. O państwie trzeba by zacząć myśleć jako o spółdzielni opartej na kooperatywnej solidarności. Możliwe, że społeczeństwa takie jak polskie czy ukraińskie wciąż mają w tym zakresie przewagę nad mieszkańcami Europy Zachodniej, przywykłymi do funkcjonowania w sprawnych państwach dobrobytu, które przynajmniej częściowo zwalniają ich z obowiązku aktywnej troski o dobro wspólne.
Wiem, że taka wizja będzie się wielu jawić jako utopijna - i nawet przyznam im rację. Mimo to sądzę, że jest ona mniej iluzoryczna niż wiara w to, że nad Wisłą zbudujemy sprawne państwo dobrobytu na miarę Francji czy Niemiec. Powtórzę - nie wiemy, czym dla Polski i Ukrainy skończy się wojna. Bądźmy gotowi na najgorsze scenariusze. Ale nie rezygnujmy z przygotowania się na te pozytywne.
Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK, głównym ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego