Wojna w Ukrainie stała się w USA kolejnym tematem, w którym bardziej niż fakty i głosy ekspertów liczy się to, co uważa „nasza” strona.

Dzień przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji, gdy Biały Dom ogłosił pierwszy pakiet sankcji przeciwko kremlowskim elitom, gwiazdor ultrakonserwatywnej stacji Fox News Tucker Carlson zachęcił swoich widzów, by zadali sobie poważne pytanie: „Dlaczego tak naprawdę nienawidzę Putina?”. – Czy przeniósł do Rosji wszystkie miejsca pracy klasy średniej z twojego miasta? Czy spreparował globalną pandemię, która zrujnowała twoją firmę i zamknęła cię w domu na dwa lata? Czy produkuje fentanyl? Próbuje zdławić chrześcijaństwo? Jada psy? To rozsądne pytania, a odpowiedź na każde z nich brzmi „nie”. Dlaczego więc waszyngtoński establishment tak bardzo nienawidzi Władimira Putina? – ciągnął gospodarz „Tucker Carlson Tonight”. W domyśle: to nie przywódca na Kremlu ponosi winę za społeczne i gospodarcze bolączki Ameryki, odpowiadają za to lata rządów demokratów.
Zgromadzenie przez Rosję 175 tys. żołnierzy na granicy z Ukrainą i uznanie „niepodległości republik w Donbasie” gwiazdor Fox News nazwał „sporem granicznym”, za który Amerykanie srogo zapłacą na stacjach benzynowych. To w najbardziej optymistycznym scenariuszu. Przecież ekipa Bidena – przekonuje prezenter – prędzej narazi świat na konflikt nuklearny, niż zrezygnuje ze wspierania autorytarnego reżimu w Kijowie. Bo Ukraina nie jest demokratycznym państwem – to „wasal Departamentu Stanu”, „kolonia z marionetkowym rządem”, która aresztuje oponentów politycznych i likwiduje niezależne media. Nie jest zresztą tajemnicą, dlaczego Biden broni go tak nieustępliwie: oligarchowie znad Dniepru przelali na konta jego rodziny miliony dolarów.
Zdroworozsądkowy troll
Carlson żadnej z tych brawurowych tez nie poparł faktami, dokumentami czy relacjami wiarygodnych świadków. Nie przeanalizował sekwencji wydarzeń, które doprowadziły do rosyjskiej inwazji, nie osadził ich w szerszym kontekście politycznym i historycznym, nie zasięgnął opinii poważanych ekspertów. Ale nie na to co wieczór czeka ponad 3,6 mln widzów. Miliony ludzi na całym świecie śledzą klipy z programu Carlsona na YouTubie czy Twitterze nie dlatego, że rzetelnie informuje i starannie oddziela fakty od opinii. Oglądają je, bo prezenter jest dziś głównym frontmanem wojny kulturowej i jasno tłumaczy im, na kogo mają skierować swoje oburzenie i gniew. Jego marką są wielopiętrowe tyrady wygłaszane w tonie uświadamiającej pogadanki: mieszanina półprawd, insynuacji, oskarżeń i teorii spiskowych, która pozuje na zdroworozsądkową polemikę z utartymi mądrościami liberalnego mainstreamu. Carlson nie przekazuje informacji – on się nimi staje.
Pytany o swój styl komunikacji lubi mawiać, że stara się odgrywać rolę adwokata diabła, który dla dobra debaty kwestionuje zastane dogmaty i broni marginalizowanych stanowisk. Pod tą szlachetną otoczką kryje się jednak wzburzony, cyniczny troll w przebraniu małomiasteczkowego belfra, który czerpie przyjemność z upokarzania swoich gości erystyczną połajanką i nie może wyjść ze zdziwienia, że ktokolwiek może myśleć inaczej niż on. Przyciskany przez swoich rozmówców co do źródeł i konkretów, szybko przeskakuje na pozycję ofiary cenzury, cancel culture i ataku na wolność słowa. Znany konsultant polityczny James Carville powiedział kilka lat temu „New Yorkerowi”, że gwiazdor Fox News potrafi zaprezentować każdy punkt widzenia, choćby najbardziej powszechny i niekontrowersyjny, tak, że wydaje się on rebelią przeciwko dominującemu sposobowi myślenia.
Carlson nie wycofał się ze swoich tez nawet po tym, jak Rosjanie przystąpili do bombardowania Ukrainy, a zachodni świat zjednoczył się, aby ukarać agresora. Przesunął jedynie akcenty. Przyznał, że to Putin rozpętał wojnę, ale według niego gospodarz Kremla nie jest jedynym winnym: odpowiedzialność ponoszą również Stany Zjednoczone i Unia Europejska. Obiecując, że w przyszłości zaprosi Ukrainę do NATO, Zachód miał rażąco naruszyć równowagę sił w regionie, a tym samym sprowokować inwazję. – Na litość boską, dlaczego Stany Zjednoczone świadomie dążyły do wojny z Rosją? W jaki sposób moglibyśmy na niej skorzystać? – pytał retorycznie Carlson, przyjmując za pewnik spiskowe założenie, że to Biały Dom obrał konfrontacyjny kurs wobec Moskwy. Dlaczego?
Zamiast konkretnych odpowiedzi Carlson serwuje garść insynuacji. Jedna z nich mówi, że obecny prezydent spłaca rodzinne długi zaciągnięte u ukraińskich oligarchów. W 2014 r., kiedy był wiceprezydentem, jego syn Hunter dołączył do zarządu ukraińskiego koncernu gazowego Burisma. Z powodu podejrzeń o korupcję, pranie pieniędzy i oszustwa podatkowe spółką interesowała się prokuratura. Zajmowanie stanowisk w zagranicznych firmach państwowych przez bliskich wysokich urzędników państwowych jest zawsze wątpliwe etycznie i stwarza ryzyko konfliktu interesów, ale nie ma żadnych dowodów, że Biden junior był uwikłany w nielegalny proceder. Mimo to sprawa rzekomych przekrętów Huntera stała się obsesją Carlsona i innych ultraprawicowych komentatorów. Mętne poszlaki doprowadziły ich do konkluzji, że Biden senior wykorzystał swój urząd, aby oddalić od syna zarzuty i wyciszyć aferę.
Kilka dni temu prezenter Fox News podzielił się z widzami inną koncepcją: nałożenie przez USA embarga na rosyjską ropę i gaz to pretekst dla przyspieszenia sterowanej przez państwo transformacji energetycznej – chodzi o to, by wywindować ceny paliw kopalnych na tyle, że Amerykanie będą skazani na odnawialne źródła energii. A wiadomo, kto forsuje zieloną rewolucję i na niej zyskuje: demokraci i ich progresywni sponsorzy. A przy tym nie dość, że sankcje uderzają po kieszeni amerykańską klasę średnią, to jeszcze nie działają – wręcz przeciwnie, jedynie podsycają gniew Putina.
Rosja tylko się broni
W ostatnich tygodniach wielu obserwatorów – nawet wśród republikanów – ze zdumieniem powtarza, że dla gwiazdora Fox News rząd USA okazał się większym wrogiem niż Putin. Relatywizując zbrodnie Putina i snując alternatywną wizję najnowszej historii, nie tylko zdradza ideały demokracji, lecz także wchodzi w buty agenta propagandy Kremla. To, jak cennym zasobem w wojnie hybrydowej przeciwko USA i państwom sojuszniczym jest dla Moskwy Carlson, potwierdzają zresztą instrukcje rosyjskiego departamentu informacji (komórki aparatu bezpieczeństwa) dla rządowych mediów i komentatorów, do których na początku marca dotarł dziennikarz portalu Mother Jones. Strażnicy poprawności przekazu Kremla zalecali w nim, by nadawcy wykorzystywali w swoich programach fragmenty „Tucker Carlson Tonight” tak często, jak to możliwe. W uzasadnieniu podkreślono, że prezenter w swoim talk-show eksponuje prowokacyjne działania zachodnich przywódców i ostro krytykuje rolę NATO we wznieceniu konfliktu. „Rosja jedynie broni swoich interesów i bezpieczeństwa” – tak rosyjscy propagandyści podsumowali jego stanowisko w sprawie wojny (zainteresowany nie odniósł się do tych doniesień).
Zbieżność rosyjskiej propagandy z narracją propagowaną przez gwiazdę Fox News była szczególnie jaskrawa, gdy Carlson zaczął lansować teorię spiskową o tym, że Stany Zjednoczone potajemnie sponsorują w Ukrainie badania nad bronią biologiczną. Taka sensacja krążyła na portalach społecznościowych alt-prawicy (takich jak Gab) i forach QAnon od połowy lutego. Po wybuchu wojny podchwyciły ją ultrakonserwatywne portale, a stamtąd trafiła na antenę najpopularniejszej amerykańskiej telewizji informacyjnej.
Zarówno administracja Bidena, jak i ekipa Zełenskiego stanowczo zaprzeczyły spiskowym doniesieniom. Owszem, fundusze Waszyngtonu wspierają laboratoria badawcze, ale zajmują się one identyfikowaniem i zwalczaniem zagrożeń biologicznych, a nie produkowaniem śmiercionośnych patogenów.
Krytycy Carlsona uważali go dotąd za amoralnego wichrzyciela, który propaguje nienawistne poglądy i pogłębia podziały między Amerykanami w imię czystego sprzeciwu i wywołania oburzenia. Nawet oni (a przynajmniej nie wszyscy) nie sądzili jednak, że de facto stanie po stronie morderczego dyktatora. Mimo że gwiazdor od lat lubuje się w sięganiu po bulwersujące poglądy i jadowitą retorykę. Atak prawicowych ekstremistów na Kapitol odmalował jako rządową operację obliczoną na złapanie w sidła i postawienie przed sądem najaktywniejszych zwolenników prezydenta Donalda Trumpa. Konsekwentnie nakręcał insynuacje o sfałszowaniu wyników wyborów, które Trump przegrał, i do dziś nie przyznał, że Biden jest ich prawomocnym zwycięzcą. Nakazywanie dzieciom noszenia maseczek nazwał „maltretowaniem nieletnich”, dodając, że podobnymi sposobami wymusza się posłuszeństwo w Korei Północnej. Z zuchwałością zapewniał, że śmierć George’a Floyda, która spowodowała w całych Stanach protesty pod hasłem „Black Lives Matter”, nie była wynikiem brutalnej interwencji policjanta, lecz przedawkowania narkotyków. Sporą część jednego z odcinków poświęcił na lansowanie popularnej wśród białych suprematystów teorii spiskowej, która utrzymuje, że elity demokratyczne chcą zalać Amerykę imigrantami z Bliskiego Wschodu i Afryki. Istotą tego planu ma być zmarginalizowanie głosów wyborczych białych chrześcijan.
Prorosyjskie sympatie Carlsona nie ujawniły się z zaskoczenia. Już w 2019 r., gdy media doniosły, że Trump uzależnił pomoc wojskową dla rządu w Kijowie od dostarczenia mu dowodów na kryminalną aktywność Bidenów w Ukrainie, prezenter nie mógł wyjść ze zdziwienia, dlaczego Ameryka miałaby w ogóle wspierać odległy, skorumpowany reżim w Europie Wschodniej. – Co mnie obchodzi konflikt między Ukrainą a Rosją? Mówię poważnie. Dlaczego nie miałbym dopingować Rosji? – pytał retorycznie. W grudniu 2021 r. w jednym z programów stwierdził, że „NATO istnieje tylko po to, by dręczyć Władimira Putina”, a rewolucję na Majdanie skwitował jako „przewrót zorganizowany przez USA”.
Coś takiego jak Ukraina
Carlson stoi dziś na czele korowodu prominentnych przedstawicieli skrajnej prawicy, którzy nie tylko umniejszają odpowiedzialność Rosji za wywołanie wojny, lecz wręcz winią za nią Zachód. Są wśród nich komentatorzy i influencerzy z wielomilionowymi zasięgami w mediach społecznościowych, spora grupa kongresmentów, stanowych legislatorów i wysokich urzędników, a także działacze potężnych organizacji religijnych i obywatelskich. Ale przede wszystkim stoi za nimi siła ludu MAGA, lojalnych sympatyków byłego prezydenta Donalda Trumpa, dzięki którym mit o sfałszowanych wyborach i skradzionej mu prezydenturze pozostaje żywy.
W ślad za kremlowską propagandą skrajna prawica powtarza, że „operacja specjalna” w Ukrainie to jedynie akt samoobrony, do którego zmusiły Moskwę ekspansjonistyczna polityka NATO i arogancja jego liderów. Ma to być cena za dekady mieszania się w sprawy wewnętrzne innych państw i naruszania zaciągniętych zobowiązań. Wedle interpretacji Putina, którą wielu ultrakonserwatystów powiela, zachodni przywódcy złamali przyrzeczenie, że żaden kraj Układu Warszawskiego nie zostanie w przyszłości przyjęty do NATO. Rzekomo złożyli je Michaiłowi Gorbaczowowi amerykańscy dyplomaci na początku lat 90. (choć nie ma dokumentów, które to potwierdzają, a sam Gorbaczow zaprzeczał, by ta kwestia była wtedy podnoszona). Przy takich okazjach nierzadko wypływa ignorancja czołowych postaci skrajnej prawicy na temat Europy Wschodniej. Jak w przypadku komentatorki i autorki bestsellerów Candace Owens (3 mln obserwujących na Twitterze), która w swoim internetowym show oznajmiła, że „przed 1989 r. nawet nie było czegoś takiego jak Ukraina”.
W przeciwieństwie do „starych” republikanów – spadkobierców Ronalda Reagana i George’a Busha faworyzujących jastrzębią politykę zagraniczną – sieroty po Trumpie to orędownicy radykalnie izolacjonistycznego kursu. Nie uważają powstrzymywania agresji Rosji i promowania demokracji w Europie Wschodniej za obowiązek USA. Zgodnie z doktryną „America First”, której hołdował ich polityczny patron, z awersją podchodzą do zagranicznych interwencji, nie darzą respektem instytucji międzynarodowych, a jednostronne działania z pozycji siły przedkładają nad współpracę z państwami sojuszniczymi. Pełnienie roli globalnego policjanta nie jest dla nich emblematem patriotyzmu, lecz ekscesem, który odrywa administrację od egzystencjalnych interesów: zadbania o bezpieczeństwo własnych granic i przeciwdziałania moralnemu rozkładowi. „Przenieście się do Ukrainy i zaciągnijcie tam do armii, jeśli tak bardzo was ona obchodzi. Nasi synowie nie muszą umierać za ten syf” – podsumował na Twitterze popularny konserwatywny publicysta i podcaster Matt Walsh (prawie 820 tys. obserwujących).
Skrajna prawica traktuje inwazję na Ukrainę nie tylko jako arenę sporu o politykę zagraniczną, lecz także jako kolejny front w globalnej wojnie kulturowej. Jej fascynacja Putinem czy Victorem Orbánem bierze się z przekonania, że obaj są heroldami antyoświeceniowej reakcji, którzy odesłali do lamusa liberalną demokrację i odwrócili postępującą sekularyzację. Rosja i Węgry są w tym imaginarium bastionami chrześcijaństwa, tradycyjnych ról płciowych i patriarchalnego modelu rodziny. Zachodnia prawica powinna się więc od Putina i Orbána uczyć, jak wykorzystać władzę państwa, aby umacniać konserwatywne wartości czy zahamować ekspansję feminizmu i innych ruchów tożsamościowych. Wielu ultrakonserwatystów sądzi wręcz, że siły progresywne nie tylko chcą dziś krzewić ideologię gender i prawa LGBTQ na krajowym podwórku, lecz także realizować tę misję w polityce zagranicznej – również w Ukrainie. Jak napisał znany publicysta Rod Dreher na łamach „The American Conservative”: „Kategorycznie sprzeciwiam się narażaniu życia naszych chłopców z Luizjany i Alabamy po to, by uczynić Donbas miejscem bezpiecznym dla osób niebinarnych i migrantów”.
Wtłaczanie agresji Rosji i odpowiedzi Zachodu w schemat zderzenia kulturowego przyczyniło się do tego, że stosunek wielu Amerykanów do wojny dyktują sympatie partyjne. Wojna stała się w USA kolejnym tematem – jak pandemia, szczepionki, zmiany klimatyczne czy rasizm systemowy – w którym bardziej niż fakty i głosy ekspertów liczy się to, co uważa „nasza” strona. Tę hiperpolaryzację dobitnie pokazują wyniki sondażu przeprowadzonego na zlecenie Fox News w tygodniu poprzedzającym inwazję. Biden dostał w nim od republikanów więcej negatywnych ocen (92 proc.) niż Putin (81 proc.) Za to wśród demokratów niewiele więcej osób negatywnie postrzega przywódcę na Kremlu (87 proc.) niż Trumpa (85 proc.). Według ostatnich badań mniej więcej jeden na dziesięciu republikanów ma dobre zdanie o obecnym kursie Bidena wobec Moskwy.
Prorosyjskie sympatie na amerykańskiej prawicy przez długi czas były rachitycznym fenomenem z jej polityczno-intelektualnych peryferii. Dopiero dekadę temu zaczęły się wyraźniej krystalizować w środowiskach paleokonserwatystów, najbardziej reakcyjnego nurtu prawicy, który opiera swoją doktrynę na nacjonalizmie, etyce chrześcijańskiej, izolacjonizmie i prawach stanów. Lider tego skromnego ruchu Pat Buchanan, niegdyś doradca Reagana, w 2013 r. zaliczył nawet Putina do swoich sprzymierzeńców w kulturowych zmaganiach z „wojowniczym sekularyzmem i transnarodowymi elitami”.
Przychylność dla Rosji w prawicowej polityce stała się najbardziej widoczna za kadencji Trumpa, który niejednokrotnie wyrażał podziw dla silnej ręki, jaką rządzi Putin, a nawet określał go mianem „geniusza”. Wielu zwolenników odbierało to wówczas jako sygnał, że chwalenie rosyjskiego przywódcy, który morduje dziennikarzy i dysydentów, nie jest już powszechnie odczytywane jako akt antyamerykański. Gdy Moskwa przystąpiła do inwazji, Trump w swoim osobliwym stylu zaczął bezładnie lawirować: najpierw chwalił spryt i umiejętności negocjacyjne przywódcy na Kremlu, później nazywał napaść na Ukrainę „zbrodnią przeciwko ludzkości” i zapewniał, że gdyby wciąż był prezydentem, nigdy by do niej nie doszło.
Realizm bezrefleksyjny
Pogląd, że to Zachód ponosi odpowiedzialność za wojnę, przyjął się również – w bardziej wyrafinowanej formie – w niektórych środowiskach mainstreamowych. Jego zwolennicy (jak publicysta „New York Timesa” Ross Douthat) posiłkują się argumentami prof. Johna Mearsheimera, teoretyka stosunków międzynarodowych z Uniwersytetu w Chicago. Politolog postrzega rosyjską inwazję jako przewidywalną konsekwencję rozszerzenia NATO na Wschód i dążenia Ameryki do przemienienia Ukrainy w prozachodnią, liberalną demokrację. Przez dekady – dowodzi Mearsheimer – Kreml dawał przywódcom USA jasno do zrozumienia, że uważa taką politykę za śmiertelne zagrożenie dla bezpieczeństwa. Tymczasem Waszyngton nie tylko obiecał w 2008 r. Ukrainie i Gruzji, że w przyszłości wejdą do NATO, lecz również razem z UE poparł rewolucję na Majdanie zakończoną odsunięciem od władzy prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza. Aneksja Krymu i zbrojne wystąpienie separatystów na Donbasie to naturalne następstwa tamtych decyzji. Niedawno na łamach „The Economist” Mearsheimer przekonywał, że o wojnie ostatecznie przesądziło zacieśnianie od 2017 r. przez Waszyngton relacji z Kijowem: USA sprzedawały Ukrainie broń, szkoliły jej żołnierzy, dopuszczały na NATO-wskie ćwiczenia wojskowe. Gdy w listopadzie 2021 r. oba rządy podpisały kartę partnerstwa strategicznego, Moskwa – zdaniem politologa – postanowiła, że nie może dłużej tolerować takiej sytuacji i zaczęła gromadzić wojska na granicy.
Mearsheimer jest przedstawicielem szkoły realizmu, w swojej interpretacji nie wchodzi w niuanse historii. Nie zagłębia się w procesy i zmiany, jakie zaszły w ukraińskim społeczeństwie po rewolucji na Majdanie, nie interesują go nastroje i poglądy obywateli. Moralny wymiar w polityce międzynarodowej dla niego nie istnieje. Na wojnę i wydarzenia, które ją poprzedziły, spogląda przez pryzmat twardej logiki: Rosja jest wielkim mocarstwem, a celem każdego wielkiego mocarstwa jest dominacja nad regionem traktowanym jako jego strefa wpływów. Państwa, które z nim graniczą, muszą być więc ostrożne, aby nie zantagonizować potężnego sąsiada. W przeciwnym razie zostaną zduszone.
28 lutego, cztery dni po rozpoczęciu inwazji, esej Mearsheimera „Dlaczego ukraiński kryzys jest winą Zachodu” opublikowany w „Foreign Affairs” po nielegalnej aneksji Krymu, podlinkował na Twitterze szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow. Z pewnością nie był to wyraz intelektualnego uznania, jakiego mógł oczekiwać poważany akademik. ©℗
W ślad za kremlowską propagandą amerykańska skrajna prawica powtarza, że „operacja specjalna” w Ukrainie to jedynie akt samoobrony, do którego zmusiła Moskwę ekspansjonistyczna polityka NATO