Kraj ma ponad 600 km granicy z Ukrainą i głęboko zakorzenione w społeczeństwie poczucie obawy przed Rosją - mówi Jakub Pieńkowski, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

Jakub Pieńkowski, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych / Materiały prasowe
Rumunia ma 20 mln mieszkańców, wojnę tuż obok, jest ważnym krajem wschodniej flanki NATO, a jednak nie budzi obecnie większego zainteresowania medialnego. Dlaczego?
Rumunia pozostaje nieco na uboczu. Kraj nie budzi dużego zainteresowania, gdyż Rumunom trudno konkurować z nami. Polska skupia na sobie największą uwagę, bo to do nas przybyło najwięcej uchodźców. Oprócz tego jesteśmy najbardziej aktywni w zabieganiu o wsparcie polityczne i wojskowe dla Ukrainy. Pierwsze miejsce zajmujemy my, reszta dla zagranicznej prasy nie jest już przesadnie ciekawa. Małe zainteresowanie Bukaresztem wynika też z tego, że Rumuni zachowują sporą dyskrecję, jeśli chodzi o własne zaangażowane. Na początku wojny władze ogłosiły wysłanie dwóch konwojów na Ukrainę z pomocą: jeden z uzbrojeniem i amunicją oraz paliwem i materiałami medycznymi, drugi z pomocą humanitarną. Równocześnie Rumuni też chwalą się, że w Suczawie stworzyli centrum logistyczne, które obsługuje międzynarodową pomoc humanitarną dla Ukrainy i Mołdawii.
Czy wojna w Ukrainie budzi w Rumunii podobne zainteresowanie i przerażenie opinii publicznej i sceny politycznej jak w Polsce?
Oczywiście wszystkie siły polityczne potępiły rosyjską agresję. Rumunia ma ponad 600 km granicy z Ukrainą i głęboko zakorzenione w społeczeństwie poczucie obawy przed Rosją. Jest krajem prawosławnym, ale jednoznacznie postrzega się jako część cywilizacji łacińskiej i Rosja nigdy nie miała tutaj dobrych notowań. Do tego dochodzi bliskość konfliktu. Uznawana przez Rosjan za swoją wyłączną strefa ekonomiczna wokół anektowanego nielegalnie Krymu styka się na Morzu Czarnym z rumuńską. Z Krymu do wybrzeża rumuńskiego jest 200 km, militaryzacja półwyspu od 2014 r. budzi obawy Rumunii. A obecna wojna te obawy zdecydowanie zwiększyła - zdobytą przez Rosjan Wyspę Węży od rumuńskiej delty Dunaju dzieli zaledwie 45 km.
Rozwój sytuacji na froncie jest jednak inny, niż początkowo spodziewano się w Bukareszcie. Obliczony na tydzień rosyjski blitzkrieg załamał się, nie doszło do oblężenia Odessy. To nieco uspokoiło alarmistyczne nastroje. Gdyby doszło do prób zdobycia milionowej Odes sy, to ludzie z miasta i okolic uciekaliby przez Mołdawię do Rumunii.
Ilu uchodźców trafiło do Rumunii?
Na razie jest ich mniej niż w najgorszych scenariuszach. Mówi się o liczbie 570 tys. osób. Większość z nich przeszła przez kraj, nie została na stałe. Niektóre dane mówią, że aż 80 proc. pojechało dalej, Rumunia była dla nich tylko przystankiem. To, ilu pozostało, trudno oszacować.
Na system przyjęcia uchodźców władze Rumunii przeznaczyły ok. 200 mln lejów (ok. 200 mln zł), politycy apelują do zagranicznych partnerów o finansowe wsparcie. Bukareszt chce, by pomoc udzielona została też Mołdawii, na którą patrzy jak na drugie narodowe państwo rumuńskie. To bardzo wyjątkowe relacje, daleko wykraczające ponad dobrosąsiedzkie stosunki. Łącznie przez Mołdawię przeszło ok. 300 tys. ludzi, w kraju zostało ok. 100 tys. To głównie ci, którzy liczą, że uda im się w miarę szybko wrócić do swoich domów, lub którzy nie mają znajomych i rodziny na Zachodzie.
Jak w Bukareszcie postrzegane jest podejście do konfliktu Węgier?
Negatywnie. Po pierwsze, Rumunia traktuje Rosję jako państwo jednoznacznie zagrażające interesom czy też nawet integralności terytorialnej kraju. Jako państwo, które próbuje rozsadzać Mołdawię, która ma dla Rumunów szczególne znaczenie. Po drugie, Bukareszt cały czas bardzo nieufnie podchodzi do Węgier. To ma zakorzenienie w traktacie z Trianon z 1920 r. i wiąże się z rumuńskimi obawami przed węgierskimi resentymentami, próbami rewizji traktatu i odzyskania Siedmiogrodu, gdzie do dziś jest duża większość węgierska. Sam Viktor Orbán taką postawę w Rumunach utrwala, bo chętnie odwołuje się do nastrojów nacjonalistycznych i próbuje podważać lojalność siedmiogrodzkich Węgrów wobec Rumunii. Widać też, że Orbán podchodzi do Ukrainy przez pryzmat Rusi Zakarpackiej, gdzie znaczącą mniejszość stanowią Węgrzy.
A Warszawa? Jak w Bukareszcie patrzy się na politykę i ambicje Polski? Na próby grupowania wokół siebie państw regionu?
Trochę z zazdrością. To nie tyle wynika z ostatnich działań naszych władz, ile utrwalonej naszej pozycji w regionie. Z tego, że jesteśmy największym krajem, a nasza polityka jest aktywna. Rumuńską politykę zagraniczną charakteryzuje natomiast pewna wtórność. Rumuni unikają własnych inicjatyw, czekają na rozwój sytuacji. Często są bierni i dopiero przyłączają się do działań silniejszych partnerów, są za nimi pół kroku. Bukareszt zachowuje się dyskretnie w swoim wsparciu dla Ukrainy, Rumuni nie wzięli udziału w wyjeździe pociągiem premierów Polski, Czech i Słowenii do Kijowa. Prezydenta Rumunii Klausa Iohannisa nie było wśród sygnatariuszy listu prezydentów z końca lutego, który wzywał instytucje europejskie do nadania Ukrainie perspektywy członkostwa w Unii Europejskiej. Iohannis generalnie jest tego zwolennikiem, ale w tym liście była wymieniona tylko Ukraina, a kilka dni później prezydent ogłosił, że popiera taką ofertę, ale skierowaną także do Mołdawii oraz Gruzji.
NATO, USA i Francja wysłały do Rumunii dodatkowe wojska. O jakich liczbach mowa, na jak długo?
Trzeba zacząć od tego, że Rumunia popierała postulowane po 2014 r. przez Polskę i kraje bałtyckie zwiększenie sił natowskich na wschodniej flance. To udało się połowicznie. Batalionowe grupy bojowe powstały w Polsce i krajach bałtyckich, ale Rumuni nie dostali tego, co chcieli, tylko brygadę szkoleniową w Krajowej, na południu kraju. Jeśli chodzi o nas czy o państwa bałtyckie, to zagrożenie było oczywiste, ale gdy mowa o czarnomorskim odcinku wschodniej flanki, to NATO go nie doceniało. Zwiększeniem obecności Sojuszu zainteresowana była Rumunia, ale Bułgaria była bardzo sceptyczna. Były pomysły, by powołać stałą flotyllę Sojuszu Północnoatlantyckiego na Morzu Czarnym, ale Bułgarzy to skutecznie zablokowali.
Kryzys, a następnie wojna w Ukrainie przyspieszyły realizację rumuńskich oczekiwań. Najpierw przybyły dodatkowe siły NATO, które wchodzą w skład szpicy (NATO Response Force). Wiadomo, że przynajmniej część z nich będzie częścią grupy batalionowej w Rumunii, której powstanie ogłoszono w ubiegłym tygodniu. Podobne powstaną na Węgrzech, w Słowacji i Bułgarii. Państwem ramowym, czyli tym, które będzie miało dowództwo i odpowiadało za organizację grupy w Rumunii, będzie Francja. To naturalny wybór, Paryż postanowił odgrywać bardziej aktywną rolę w Europie Środkowo-Wschodniej i zadeklarował chęć wzięcia na siebie organizacji takiej grupy, a więzy tradycyjnej przyjaźni francusko-rumuńskiej są bardzo silne.
Docelowo siły NATO w Rumunii mają liczyć 5 tys. żołnierzy. Na ten moment jest ich ok. 3,3 tys. Amerykanie zwiększyli swoją obecność z tysiąca do prawie dwóch. Do tego dochodzi 500 żołnierzy francuskich i 300 belgijskich. Są zapowiedzi, że przybędą do Rumunii Portugalczycy, ok. 170 żołnierzy.
Rozmawiał Mateusz Obremski