Trudno zliczyć, ile razy przed wojną i w jej trakcie prezydent Joe Biden zapewniał o tym, że żaden amerykański żołnierz nie będzie walczył w Ukrainie. Ostatni raz tweetował o tym w piątek, oceniając, że bezpośrednia konfrontacja NATO z Rosją oznacza trzecią wojnę światową. Granica przez Biały Dom jest wyznaczana bardzo jasno – na zachód od Sanu pełna kolektywna obrona, na wschód od rzeki, cóż, opcji jest mniej.

Z punktu widzenia polityki wewnętrznej w Stanach Zjednoczonych to zrozumiałe deklaracje. Amerykanie są wymęczeni dekadami wojen, nie chcą wysyłać swoich synów i córek, by walczyli w odległych krajach. Doradcy Białego Domu słusznie doszli do wniosku, że im więcej mówienia „nie będzie naszych żołnierzy w Ukrainie”, tym wyższe będą słupki poparcia. Problem w tym, że przy zaognieniu konfliktu sami Amerykanie zmienili optykę i teraz – jak pokazują sondaże – od swoich władz oczekują bardziej zdecydowanych słów i działań. Dla nas to jednak pomniejsza sprawa. Większy problem w tym, że wykluczenie wojskowej interwencji, a także sugestie, że wprowadzenie stref zakazu lotów równa się wojnie, niosą negatywne konsekwencje dla bezpieczeństwa naszego regionu.
Dotychczasową retoryką Biały Dom odsłania się, pokazuje Moskwie karty, decyduje się jedynie na jej częściowe odstraszanie. Nie daje szans na utrzymanie na Kremlu strategicznej niepewności co do intencji Waszyngtonu. W praktyce w znacznej mierze daje to Władimirowi Putinowi nad Dnieprem wolną rękę. Nie przyczyni się to do stawiania mu granic, nie tylko tych militarnych, lecz także humanitarnych. Pretensje za słowa płynące z administracji słychać w Waszyngtonie coraz donioślej – od Kongresu po ośrodki analityczne, w tym też te sympatyzujące z demokratami. Wśród elit podnoszą się spekulacje, że gdyby Putin nie miał pewności w kwestii wojskowego zaangażowania Stanów Zjednoczonych w Ukrainie, to jego inwazja mogłaby wyglądać inaczej.
Ze strony Kremla próżno szukać słów analogicznych do tych Białego Domu. Władimir Putin nie deklaruje co krok, że nie zamierza napadać na kraj NATO. A gdy szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow zapewniał w ubiegłym tygodniu, że Rosja nie chce atakować kolejnych państw, to przy obecnej reputacji Kremla brzmiało to jak pogróżka. Tym bardziej że dyplomata na jedynym wydechu kuriozalnie dodał, że Rosja nie napadła na Ukrainę.
Administracja Bidena zapowiadała przywrócenie USA przewidywalności i transparentności. Po szalonych czasach Donalda Trumpa, który decyzję potrafił zmieniać kilkukrotnie podczas krótkiego lotu Air Force One, w wielu stolicach czekało się na to z wytęsknieniem. Republikanin o najważniejszych sprawach decydował właściwie jednoosobowo, z pogardą traktował procedury, na podległych mu urzędnikach wywierał presję. Następujące po nim władze bardzo chcą być jego antytezą. Urzędnicy chętnie organizują konferencje, szeroko informują o swojej polityce, pokazują, że mają czyste ręce i grają przejrzyście. To ma wiele plusów. Słusznie wszyscy chwalą Amerykanów za szokująco celne informacje wywiadowcze o wojnie, dzielenie się nimi z sojusznikami oraz sprytne rozgrywanie ich w mediach.
Przy tym wszystkim należy pamiętać, że w trakcie wojny przejrzystość ma swoje granice. Dyplomaci i politycy powinni pamiętać, że ich podstawowym orężem w mediach są okrągłe słówka i nie mają obowiązku pokazywać opinii publicznej całości „politycznej kiełbasy” czy stanowczo wykluczać pewnych kroków.
To naturalne, że w tak napiętych czasach różne ośrodki władzy w Waszyngtonie mają różne poglądy na sytuację, proponują różne rozwiązania. Nie ma w tym nic dziwnego i niepokojącego. Tak samo naturalne są różnice przy koordynowaniu wspólnej odpowiedzi wśród państw NATO. Dobrze jednak, by retorycznie wszystko było tak spójne, jak to możliwe, gdyż to także niesie za sobą potencjał odstraszania Rosjan. W obecnej sytuacji powinniśmy oczekiwać od Departamentu Stanu, Białego Domu i Pentagonu mówienia jednym głosem, bez większych rozdźwięków. I w większości przypadków tak jest. W tym w najważniejszej sprawie – zapewnieniach o żelaznych zobowiązaniach USA wobec bezpieczeństwa Sojuszu Północnoatlantyckiego. Tu nie ma głosów odrębnych, żadnych.
Tradycyjnymi miejscami na dyskusję – czy przesyłać Ukrainie MiG-29 oraz czy wprowadzić strefę zakazu lotów – jest w Stanach Zjednoczonych Kongres oraz bogate zaplecze ośrodków analitycznych. To wentyle, tam można wyjść z każdym pomysłem, apelować, mocniej lub słabiej, o wszystko. A także otwarcie krytykować za poszczególne kroki rządzących, co w jaskrawy sposób odróżnia współczesne USA od Rosji.
W czasie wojny przejrzystość ma swoje granice. A niedopowiedzenia mają niebagatelne znaczenie