Wczorajsza wizyta w Kijowie jest ważnym sygnałem dla Putina, Zachodu i Ukrainy.

Dla Putina i Ukrainy ‒ że ten kraj leży w Europie Środkowo-Wschodniej. Że pamiętają o tym jego sąsiedzi, że nie jest abstrakcyjną postsowiecką przestrzenią, w której Rosja i jej aktualny car mogą decydować, kto rządzi, z kim jego obywatele mają prawo zawierać sojusze i do jakiej tradycji historycznej się odwoływać.
Dla Zachodu i Putina to sygnał, że o Ukrainie nie można rozmawiać bez realnego brania pod uwagę jej głosu i interesów. Nie może być powtórki formatu normandzkiego, który, jak pokazują ostatnie wydarzenia, Rosji dał czas na zebranie finansowych nadwyżek i przygotowanie się do inwazji, a Ukrainie destabilizację. A wszystko to wobec Francji i Niemiec, które wzięły na siebie polityczną odpowiedzialność za takie rozwiązanie sprawy i żyrowały, jak się okazuje, jałowe porozumienie, dając Putinowi zarabiać miliardy euro.
Dla Zachodu i Ukrainy to sygnał, że najlepsi adwokaci tego kraju są tuż za miedzą. Bo, jak widzieliśmy, żaden z przywódców zachodnich ‒ w tym Emmanuel Macron, śmiesznie paradujący w bluzie z kapturem i trzydniowym zarostem, zapewne by nawiązać stylem do prezydenta Zełenskiego ‒ nie mieli odwagi, by dołączyć do wczorajszej delegacji. Co najwyżej ją „pobłogosławili” podczas ostatniego szczytu w Wersalu. Pewne wątpliwości z punktu widzenia bezpieczeństwa może budzić fakt, że o szykowanej wizycie opinię publiczną poinformowano w momencie, gdy pociąg z politycznymi liderami na pokładzie przekroczył polsko-ukraińską granicę, a nie wtedy, gdy zajechał do Kijowa. Ale prędzej niż przejaw bezmyślności był to świadomie wysłany sygnał do Rosji: „Uwaga, jedziemy, więc lepiej nie róbcie niczego głupiego”.
W tym sensie wizyta w Kijowie jest też bezpośrednim wyzwaniem rzucanym Putinowi, który jeszcze dwa tygodnie temu liczył na pogonienie z Kijowa „banderowskiej junty”, a teraz musi przyglądać się, jak mimo prowadzenia wojny prezydent Wołodymyr Zełenski gości szefów innych rządów w swojej stolicy. Putin liczył, że Zełenski o tej porze w najlepszym przypadku będzie prezydentem na emigracji, a w Kijowie będzie rządził produkt janukowyczowopodobny. Tymczasem musi przyglądać się, jak trzech szefów unijnych rządów przyjeżdża do Kijowa z deklaracjami pomocy i wsparcia. Czy można powiedzieć, że wizyta jest ważniejsza od migów czy piorunów? Pewnie nie, ale w polityce czasami nie mniej ważne od pieniędzy, broni czy wsparcia są gesty. Oczywiście nie można abstrahować od korzyści wizerunkowych takiej wizyty, o ile ona idzie zgodnie z planem. Z racji tego, że w podróż udał się także wicepremier Jarosław Kaczyński, trudno wręcz nie dopatrywać się podobieństw do wizyty Lecha Kaczyńskiego w Gruzji w 2008 r. Dziś zresztą szczególnie widać, jak historycznie ważne potrafią być takie momenty. Słowa Lecha Kaczyńskiego o tym, że „najpierw Gruzja, potem Ukraina i kraje bałtyckie, a później być może Polska” są dziś chętnie cytowane przez światowych liderów.
Poza tym Polska ma ważne powody z punktu widzenia własnych interesów. Im silniejsza Ukraina, tym bezpieczniejsza Polska, a im szybszy i bardziej korzystny dla Kijowa koniec wojny, tym większa szansa na rozwiązanie problemu, jakim na dłuższą metę będą uchodźcy.
W kontekście wewnętrznym pojawiają się sugestie, że PiS gra przy tej okazji na polityczne korzyści. Tyle że dziś tego typu dywagacje nie mają sensu, bo problemem jest wojna, a nie wybory w Polsce.