Dobrze i przewidywalnie już było, słyszymy to zewsząd. Także, co symboliczne, od Francisa Fukuyamy. „Stany Zjednoczone prawdopodobnie nie powrócą do wcześniejszego statusu hegemona. Nie powinny aspirować do tej roli” – stwierdza politolog w felietonie na łamach magazynu „The Economist”.

Trudno zamknąć oczy na schyłek „pauzy geopolitycznej” czy „dobrotliwej hegemonii”, okresu rozpoczętego przez USA po upadku Związku Radzieckiego, czasu bezdyskusyjnie korzystnych międzynarodowych wiatrów dla Polski.
Amerykanie zdają sobie sprawę, że nie mają już monopolu na wykuwanie ładu międzynarodowego, doktryna konsensusu waszyngtońskiego odchodzi do lamusa, a zasady propagowane przez Waszyngton napotykają coraz większą konkurencję. Nastaje nowy, wielobiegunowy świat. Wiemy też – bo przecież mówią to wprost urzędnicy nad Potomakiem – że siły zbrojne Stanów Zjednoczonych nie ruszą już do akcji, gdy ktoś na świecie zadzwoni na numer alarmowy. W niektórych stolicach migają więc lampki ostrzegawcze. Co prawda na wyrost, ale jednak, dyskutuje się o powrocie USA do izolacjonizmu. Kaskadę takich rozważań widzimy po ubiegłorocznym wyjściu z Afganistanu i zakończeniu najdłuższej amerykańskiej wojny w historii. To sprawa dla Amerykanów wstydliwa. Nie tylko z powodu chaotycznej ewakuacji, ćwierci miliona ofiar śmiertelnych i ponad 2 bln dol. wydatków.
Idąc na początku wieku walczyć w afgańskich górach i na irackich piaskach, Amerykanie byli u szczytu potęgi, czuli się wręcz bezkarni. Nie przejmowano się międzynarodową opinią publiczną ani nawet klarownością i jakością danych wywiadowczych. W porównaniu do tamtych czasów Amerykanie mają na Bliskim Wschodzie podkulony ogon. Syria – jeszcze kilka lat temu ważne dla Waszyngtonu miejsce na mapie świata – nie jest priorytetem dla administracji Joego Bidena, przestawała już zresztą interesować Donalda Trumpa. Sygnałów testowania zaangażowania Amerykanów w sprawy światowe w regionie i poza nim nie brakuje. Turcja od lat niezmiennie zachowuje się, jakby była w NATO przez przypadek. Moskwa od przejęcia władzy przez Bidena sprawdza Zachód i Waszyngton w sprawie Ukrainy. Do Indii trwają już dostawy systemów obrony powietrznej S-400 z Rosji. Stany Zjednoczone były właściwie nieobecne przy ubiegłorocznym konflikcie zbrojnym w Górskim Karabachu między Azerbejdżanem i Armenią.
Jednak myślenie o tym, że Amerykanie wycofują się ze świata, to błąd. Na całym globie mają rozlokowanych blisko 175 tys. żołnierzy, stacjonują w 750 bazach w 80 krajach. Ich bezpieczeństwa strzeże 11 lotniskowców, a budżet Pentagonu na 2022 r. to blisko 750 mld dol. To liczby wciąż bezkonkurencyjne. W polityce zagranicznej coraz mocniej dominuje po prostu jeden cel: Chiny. Reszta to przystawki. Sprostanie imponująco rozwijającym się Chinom w pojedynkę, nawet dla Stanów Zjednoczonych, jest niemożliwe. Kluczem dla USA są więc sojusznicy z Indo-Pacyfiku, którzy podzielają niepokój wzrastającą potęgą ChRL. Dlatego Stany Zjednoczone Bidena zabrały się za tworzenie wspólnego frontu. Szybko powstał QUAD, platforma współpracy Australii, Indii, Japonii i USA, nazywana nawet azjatyckim NATO. Oprócz tego Amerykanie próbują gospodarczo podduszać Pekin taryfami, chcą też ich zmarginalizować na polach dyplomatycznym i narracyjnym.
Temu ma służyć ofensywa ideologiczna, kontratak wartości demokratycznych proponowany przez Biały Dom. Biden słusznie wskazuje, że z problemami czy niedostatkami demokracji należy zmierzyć się też w samych Stanach Zjednoczonych, co wyjątkowo trudne w czasach rekordowej polaryzacji, a następnie bronić na świecie konkurencyjną wobec chińskiej ideologię. Fukuyama przekonuje, że „wpływ USA na świat zależy od zdolności do pokonania wewnętrznych problemów” i że przy obniżającym się znaczeniu Waszyngtonu Stany Zjednoczone mogą chociaż liczyć na „utrzymanie wraz z podobnie myślącymi państwami światowego porządku opartego na wartościach demokratycznych”. Godne odnotowania, że w sprawie Chin nie ma większych różnic między republikanami i demokratami. Obie partie wiedzą, że najważniejszym miejscem rywalizacji dwóch mocarstw będzie Tajwan, któremu w najbliższej przyszłości grozi inwazja czy przejęcie przez ChRL. Pytanie, jak daleko posuną się Amerykanie, w tym – czy przyciśnięci do muru wyślą oddziały na ratunek wyspie?
Schyłek Stanów Zjednoczonych wieszczyło wielu. A to imperium miało nie sprostać rywalizacji gospodarczej z ZSRR, a to implodować z powodu wewnętrznych napięć czy rozpasanego interwencjonizmu. Wszystkie te prognozy okazywały się błędne. W trzecią dekadę XXI w. Amerykanie weszli jednak, nie zaklinając rzeczywistości, ze świadomością zmiany swojej roli w świecie. Z wiedzą, że konflikty hybrydowe i ataki hakerskie dodatkowo niwelują ich przewagę, a ich moce są ograniczone. „Żadne państwo nie jest w stanie działać mądrze jednocześnie w każdej części globu przez cały czas” – te słowa Henry’ego Kissingera sprzed lat zdają się dobrze opisywać obecne podejście dyplomatów nad Potomakiem. Amerykanie przegrupowują się więc i płyną na Pacyfik, póki starcza im aktywów.
Myślenie o tym, że USA wycofują się ze świata, to błąd. Świadczą o tym choćby liczby