Talibowie muszą udowodnić, że są w stanie rządzić państwem, a nie tylko walczyć. Jeśli w zimie będą prąd, ciepło i żywność – mają szansę zbudować nowy typ teokracji i na lata określić przyszłość Afganistanu
Walkman John ma brytyjski paszport, dwie koszule, kurtkę na zimniejsze dni oraz plecak wypchany kablami. Zauważam go w uzbeckim Termezie. Przed szlabanem zagradzającym wjazd na most Przyjaźni na Amu-darii przekonuje pograniczników, że musi dostać się do afgańskiego Kunduzu, bo ogarnęła go gorączka złota.
Na mapie ma zaznaczone rejony, w których będzie poszukiwał kruszcu. - Jestem rozczarowany Zachodem. Myślę o nowym otwarciu w Afganistanie. Spodziewam się solidnych zysków - mówi. Walkman to zwesternizowane imię. Jak przekonuje, w paszto oznacza ono „przywódcę”, zaś „John” czytany fonetycznie to „serce” w tym samym języku. W rzeczywistości Walkman jest Pasztunem z podkabulskiego Wardaku. Jego ojciec zginął w latach 80. podczas wojny z Sowietami. Był komendantem polowym u Gulbuddina Hekmatjara, którego wówczas finansowała CIA. Gdy John studiował w pakistańskiej medresie, nazywał się Abdulla Rangin Wardak. - Moje dawne imię znaczyło „pełen kolorów”. Nie jestem zadowolony z tego, co działo się w przeszłości. Dziś nie wierzę w nic. Jadę do Kunduzu, by zacząć wszystko od nowa - opowiada.
Walkman-Abdulla kręci się na granicy uzbecko-afgańskiej w towarzystwie Raszida. Też Pasztuna, ale z rosyjskim paszportem. Rozmawiają w paszto. Oceniają szanse na przekroczenie rzeki i na wjazd do znajdującego się po drugiej stronie Hairatanu i dalej do Mazar-i Szarif. Każdy ma plan wobec nowego państwa. Raszid to były oficer afgańskiego KGB z czasów sowieckich, a w latach 90. pracownik rosyjskiej prywatnej firmy wojskowej z doświadczeniem w ochronie instalacji Łukoilu w irackiej Basrze. Jedzie do Kabulu, by zaproponować talibskiemu rządowi budowę elektrowni gazowej.
- Tu, kurwa, kręci się taki Mołdawianin z teczką. Mówi, że wszystko załatwi i zaraz hurtem wjedziemy do Afganistanu. Wygląda to dość chujowo - klnie po rosyjsku Raszid. Scenariusz, o którym mówi, za chwilę się sprawdza, bo pojawia się Mołdawianin, załatwiacz.
- Dlaczego tu siedzicie? - pyta.
- Granica zamknięta. Nie przejdziesz - odpowiadamy.
- Zaraz to rozwiążę - zapewnia.
Chwilę później rozmawia z pogranicznikami, po czym znika gdzieś na uzbeckim stepie.
Afganistan jest 2 km stąd. Uzbecy nie planują jednak podnosić szlabanu. Talibowie po drugiej stronie nie mają z tym problemu: wpuszczają i wypuszczają wszystkich. Całą galerię indywiduów. Nie ma tu ani śladu wojny, ani tym bardziej obawy przed terrorem. Granica tonie za to w oparach absurdu.
Walkman-Abudlla, który, by zerwać z przeszłością, przeszedł trzy operacje plastyczne, jest w tym niedorzecznym przedstawieniu połączeniem Aleksieja Kiriłłowa i Iwana Szatowa, bohaterów „Biesów” Dostojewskiego. To domorosły filozof, który porzucił wiarę, i kieszonkowy rewolucjonista marzący o budowie lepszego świata ze złota w górskim Kunduzie, którego szyickie meczety są głównym celem zamachów Państwa Islamskiego Chorasan. Raszid to typ zrusyfikowanego cynika - jest połączeniem racjonalnego generała Iwana Jepanczyna i przedsiębiorczego cwaniaka Pticyna z „Idioty”. Hordy takich Raszidów i Abdulla-Walkmanów ruszyły na Afganistan. Na ponowoczesny Dziki Zachód, który za chwilę przekształci się w jakąś formę teokracji. Korzystają z czasu zmian, który dla świata Zachodu jest źródłem lęku, a dla nich szansą. Są rewersem chaotycznej ucieczki Afgańczyków z lotniska w Kabulu latem tego roku. Obrazy z sierpnia były nierzeczywiste. Powroty są jeszcze bardziej surrealistyczne. W tym wszystkim talibowie jawią się jako oaza rozsądku i mieszczańskiej nudy.
Kabul
Przed sierpniową ewakuacją Amerykanów i ich współpracowników kosmopolityczny Kabul był balem na Titanicu. Na dachach guesthouse’ów do ostatnich dni poprzedniej władzy organizowano tańce. Na imprezach alkohol lał się strumieniami. Do końca grała głośna muzyka i kwitło życie erotyczne. Dziś jest cicho. Wódkę nadal można kupić, ale trzeba się bardziej postarać. Miejscowy biznes przyczaił się i próbuje ustalić, na ile da się dogadać z nową władzą. Ile będzie szariatu, a ile zostanie z dawnej wolności. Pierwsi odważni z zagranicznego biznesu badają, ile da się stąd wyciągnąć. Sprawdzają, czym jest nowa władza -prostackim wojskiem, które po 20 latach w górach da się ograć w interesach, czy jest obdarzona wiejskim sprytem, z którym trzeba będzie się poszamotać.
- Teraz mamy tu trzy wizje nowego Afganistanu i trzy rządy. Pierwszy to państwo rodziny Hakkanich, klanu z Chost, miasta na południowym-wschodzie. Siradż Hakkani jest szefem MSW. Ma związki z pakistańskimi służbami. Dowodzi też komandem zamachowców samobójców, którego używał przeciw NATO. To jego polisa. Drugi rząd to państwo talibów kandaharskich. Takich, którzy myślą o budowaniu czegoś niezależnego od Pakistanu czy innych państw, które nagle nabrały ochoty na przyjaźń z talibami. Na ich czele stoi mułła Hibatullah Achundzada, który ma też pod kontrolą Ministerstwo Obrony i jego szefa, syna mułły Omara - Jakuba. Hibatullaha nazywają emirem, choć w sumie nawet nie wiadomo, czy żyje. Trzecią frakcją są ludzie z biura politycznego, którzy negocjowali pokój w Dausze. Ich liderem jest uznawany za umiarkowanego, nominalny wicepremier mułła Baradar - opowiada Walid, który z bratem prowadzi firmę i ma doskonałe kontakty w nowej ekipie.
Pytam go, jak teraz wygląda rządzenie państwem? Jak administracja działa w praktyce? - To pasztuński guesthouse. Wpływowi talibowie zbierają się w dawnym pałacu prezydenckim na dywanie, piją herbatę i dyskutują. Najczęściej nic z tego nie wynika. Jako rebelianci doskonale się sprawdzali. W walce kwitli. Ale rządzenie państwem wymaga innych umiejętności. To musi być system, a nie niekończące się debaty i kłótnie. Cały czas przyjmują ludzi biznesu. Jednych zachęcają do inwestycji, innych zmuszają do płacenia podatku rewolucyjnego. Czy są jednak w stanie cokolwiek zagwarantować? Czy mają jakąś wizję? Wątpię - dodaje.
Obchód po kilku ministerstwach daje obraz tego, jak działa administracja. W gabinetach dyrektorskich rozgościła się nowa władza. Szeregowych urzędników jest niewielu, bo od sierpnia nie dostają wypłaty. Ci, którzy przychodzą, raczej markują pracę. Podobnie jak przywódcy talibscy - piją herbatę, rozmawiają, przekładają bardzo ważne papiery, bez których świat najprawdopodobniej by się zatrzymał. Są też tacy, którzy myślą o ucieczce.
- Jesteśmy tu zakładnikami. Najchętniej wyjechałabym stąd natychmiast - mówi jedna ze spotkanych urzędniczek w MSZ. Rzecznik resortu uspokaja. Przekonuje, że talibowie mają pokojowe zamiary. - Nie będzie żadnego rewanżu. Jesteśmy za inkluzywnym rządem - mówi Saif. Talibski urzędnik, z wykształcenia filolog perski i farmaceuta, zapewnia o kompromisie, ale dla bezpieczeństwa siedzi z glockiem za paskiem.
Strażnicy cnoty
Jeśli plan uruchomienia administracji z udziałem - przynajmniej częściowym - urzędników poprzedniego reżimu nie zadziała, talibowie powołają własne resorty. W armii i policji zastosowali już opcję zerową, zostali tylko funkcjonariusze kierujący ruchem drogowym. Równocześnie talibowie nie są w stanie powiedzieć, gdzie są żołnierze i policjanci ancien régime’u. Było ich ponad 100 tys. Nie wszyscy uciekli. Nie wszyscy oddali broń.
Talibowie chwalą się pozostawieniem drogówki. To gest dobrej woli. Od zera ma być budowane natomiast strategiczne z punktu widzenia talibów Ministerstwo Propagowania Cnót i Zapobiegania Występkom. Jego powołanie nadzoruje sam - jeśli oczywiście żyje - Achundzada.
- Decyzje o tym, kto będzie tym resortem kierował, zapadają w Kandaharze. To będzie coś znacznie więcej niż urząd - mówi pracujący tu Muhamad Sabiri. W nieoficjalnej rozmowie moi rozmówcy tłumaczą, że ministerstwo ma być czymś pomiędzy CBA a agencją bezpieczeństwa wewnętrznego. Urząd już ma prawo do opłacania konfidentów w administracji, wojsku i siłach bezpieczeństwa. Poza jego zasięgiem - przynajmniej oficjalnie - jest zarządzany do spółki między Siradżem Hakkanim a szefem ministerstwa obrony mułłą Jakubem Główny Zarząd Wywiadu, czyli najważniejsza służba specjalna, która kontroluje również elitarną brygadę Badri. Tu działa, jak mówi jeden z moich rozmówców, „sprytna i inteligentna ekipa z Chostu i Kandaharu”.
- Będziemy pilnowali, aby nie było niegodziwości. Każdy może do nas przyjść i opowiedzieć o nadużyciach urzędników albo zwykłych ludzi - mówi budujący resort propagowania cnoty Muhamad Sadik Akif Muhadżir. Muhadżir w paszto znaczy „uchodźca”. Akif przez lata ukrywał się w Pakistanie. Był poszukiwany przez paramilitarne oddziały CIA, czyli panów z brodami, którzy stali się sławni na początku bushowskiej wojny z terroryzmem. Zanim trafił do Peszawaru, dowodził siłami talibskimi w Wardaku. Wielu jego kolegów skończyło w Guantanamo lub w więzieniu CIA w Bagram, położonym ok. 30 km od stolicy. On sam opowiada o tym, jak szpiegował Kabul, gdy w mieście rządzili jeszcze Amerykanie. - Pracując w konspiracji, nienawidziłem tego, że nie mogę zabijać Amerykanów - wspomina z żalem. Teraz ma nowe zadania. Będzie dbał o morale w szeregach nowej władzy i ludu.
Pytam, czy w nowym resorcie znajdzie się miejsce dla kobiet. To jeden z warunków, które stawia Zachód przed uznaniem nowych władz. Muhadżir ucieka w ogólniki. - Pokaż mi drugą religię, która tak bardzo promuje prawa kobiet i zapewnia im tak istotną pozycję jak islam - przekonuje. Dodaje, że temat praw kobiet w Afganistanie to wrzutka mająca odwrócić uwagę od realnych problemów. - Musimy najpierw odmrozić pieniądze, aby ludzie mieli co jeść. Aby była praca. Musimy zapewnić sprawiedliwość. Zbudować sądy - mówi. Kto miałby te sądy powołać? - pytam. Jak przekonuje Muhadżir, to zadanie dla najbardziej doświadczonych komendantów, takich jak Siradż Hakkani. Okazuje się, że wymiar sprawiedliwości w nowym Afganistanie będzie tworzył szef MSW i człowiek, który wciąż znajduje się na liście poszukiwanych terrorystów opracowanej przez FBI - Departament Stanu wciąż oferuje 10 mln dol. za ujawnienie miejsca jego pobytu. To właśnie dlatego Siradż nie udziela wywiadów i nie pozuje do zdjęć. Jedyny jego wizerunek to podobizna narysowana przez specjalistów z FBI. - Tu wszyscy pamiętają Guantanamo. Nie ma przecież gwarancji, że historia się nie powtórzy. Hakkani woli pozostać w cieniu. Twarze pokazują tylko ci z rządu, wojska i służb, którzy byli już w amerykańskich więzieniach i o których Amerykanie i tak wszystko wiedzą - przekonuje jeden z moich rozmówców.
Informacja o tym, że to Hakkani będzie budował sądownictwo, to zła wiadomość dla tych, którzy wierzą w nowe oblicze talibów. - Oni się dopiero rozkręcają. Na razie kobiety pracują w urzędach, ale już nie mają prawa uprawiać sportu i ogranicza im się dostęp do nauki. To nie jest tak, że prawo szariatu pojawi się w ciągu doby. Raczej powoli, bez drażnienia zagranicy - mówi były wiceminister edukacji, a dziś szef szyickiej telewizji w Kabulu Muhamad Rahmati.
Na razie w Kabulu nie widać, by ktoś z kijem przeganiał kobiety, które nie chodzą w burce. To w końcu stolica. Nakrycie głowy to standard, ale pełna burka jest rzadkością nawet w odległych dzielnicach. Z muzyką jest gorzej. W klubach sportowych, w których mogą trenować już tylko mężczyźni - nie da rady grać niczego, co nie jest a cappella. Podczas pobytu w jednym z takich miejsc wyłączenia muzyki zażądał patrol milicji obyczajowej, który przyszedł tu po donosie złożonym przez jednego z obywateli. Żołnierze nie negocjowali.
Mały popyt na wojnę
Talibowie nie negocjują z ludnością, ale są wyrozumiali dla ludzi biznesu z zagranicy i szerzej - przyjezdnych, którzy obserwują nowo budowaną teokrację. Na kluczowych punktach kontrolnych wystawiono żołnierzy, którzy przyzwoicie władają angielskim. Opowiadają historie o tym, jak budują nowe państwo. Mówią sygnałami dnia: „Najpierw islam, później kraj”. To jak mantra. Poza centrum poruszający się pick-upami żołnierze chętnie opowiadają o sobie. Są dumni, że pokonali supermocarstwo. Nie bardzo wiedzą jednak, co z tym zwycięstwem zrobić. Wracać do siebie? Zostać w Kabulu?
- Od 10 lat prowadzę dżihad. Biłem się z Amerykanami w Helmandzie (to prowincja, w której dochodziło do najbardziej krwawych walk podczas wojny - red.). Walczyłem z nimi w nocy, a oni w dzień bombardowali nasze kryjówki - wspomina Said. Nie ma jeszcze 30 lat. Jedną trzecią życia spędził na wojnie. Innej rzeczywistości właściwie nie zna. Od ust przez policzek aż do szyi ciągnie się u niego długa, zagojona, ale widać, że nieprofesjonalnie zszyta rana. - To ślad po nalocie - mówi. Jego trofeum, które daje mu tytuł do bycia dowódcą.
Pytam, co będzie robił, gdy osłabnie popyt na jego główne zajęcie - walkę. Opowiada, że inszallah wróci do Kandaharu. Może zajmie się rolnictwem. Niemal na pewno nie zostanie w Kabulu.
Mimo że od przywódców talibskich poszedł komunikat, by żołnierze miło rozmawiali z niewiernymi, wielu szczerze ich nienawidzi i nawet nie próbuje tego ukrywać. Po drodze do Ministerstwa Informacji jeden ze strażników pyta tłumacza: - Po co ich tu przyprowadziłeś, oni zrujnowali nasz kraj. Na bramie Głównego Zarządu Wywiadu zaczepia nas dowódca checkpointu. Gdy dowiaduje się, skąd jesteśmy, rzuca po angielsku: „Pulanda, CIA dog” (Polska, pies CIA).
Strażnik na wzgórzu Wazir Akbar Chan dziwi się, że mam przy sobie niewielką flagę emiratu. - Dlaczego on ma nasze symbole? - pyta tłumacza. Za chwilę całuje flagę, składa ją i oddaje. Przeprasza, że musi nas kontrolować.
Rozmowy z szeregowymi żołnierzami oraz z wysokiej rangi przedstawicielami nowej władzy są specyficzne. Wyłapywanie w nich sprzeczności czy szukanie głębszej logiki w zasadzie nie ma sensu. Kabul to w tej chwili magma, z której dopiero wyłania się coś nowego. Ocenianie Afganistanu przez pryzmat jakiegoś systemu nie ma jeszcze sensu. Pewne jest tylko to, że czołowe postacie z rządu nie są zainteresowane wojną. - Zasmakowali we władzy. Chcą rządzić, a nie się bić - mówi dziennikarz afgański Said Hosein Mahdi. Nie jest ważne, kto formalnie jaką funkcję pełni. Najważniejsze pozostaje to, kto kogo zna i ile czasu poświęcił z tym kimś na dżihad.
- Tutaj to organizacje należą do ludzi, a nie ludzie do organizacji - mówi jeden z dyplomatów, który od 20 lat zajmuje się Afganistanem. Jego zdaniem porównanie budowanego państwa do pasztuńskiego guesthouse’u jest trafne. Dywan, herbata, niekończące się rozmowy, czasami ostre kłótnie, przy których dochodzi do małej strzelaniny, to norma. Teokracja talibów nie będzie powtórką z budowania porewolucyjnego Iranu. Nie będzie też zamordystyczną dyktaturą, jak za pierwszej władzy talibów czy Państwem Islamskim w Lewancie. Religijny emirat sunnickich Pasztunów pozostanie teokracją powiatową, która będzie musiała uwzględnić, że w miastach przez dwie dekady amerykańskiej okupacji doszło do rewolucyjnych zmian obyczajowych i kulturowych. Oczywiście można to wszystko odwrócić, ale to oznacza kolejne fale migracji i rządzenie za pośrednictwem terroru, którego nie chcą sami talibowie. Fundamentalizm w nowym wydaniu ma być bardziej strawny. Tak jak żołnierze, którzy zagadują po angielsku, ubierają się w pozostawione przez Amerykanów mundury i są ogoleni.
Trzeci toast
Gdy ruszaliśmy do Kabulu, Walkman-Abdulla i Raszid zostali w uzbeckim Termezie. Nie wiem, czy syn komendanta polowego w Wardaku znalazł złoto, czy może przyłączył się do Państwa Islamskiego Chorasan. Podczas naszej ostatniej rozmowy tłumaczył mi pieśni szahidów śpiewane a cappella. - Moje serce jest gotowe, by przyjąć kulę - cytował tekst jednej z nich. Na mapie Afganistanu kreśli mi w paszto i po arabsku szahadę. Opowiada, jak przed wyjazdem do Wielkiej Brytanii trafił do więzienia talibskiego. Rebelianci zdemaskowali go jako handlarza bronią. Pokazuje rany na nogach od wiązania sznurem. W medresie doznał zawodu. Talibowie go więzili, a Zachód rozczarował. Magma i nowy Afganistan to szansa. - Jest wiele tajemnic, o których nie mogę ci jeszcze powiedzieć - mówi.
Raszid robi obchód po starych kolegach z KGB, którzy dziś są w Termezie biznesmenami i mają tu swoje hotele i knajpy. Szuka mniej oficjalnej ścieżki dostania się do Afganistanu. W Kabulu czekają na niego klienci. Były oficer bezpieki wraca tam jak do siebie. Przez moment waha się jednak. - Wczoraj zadzwonił do mnie przyjaciel z Kabulu. Powiedział, że naszego wspólnego znajomego, komunistę, zabili talibowie. Chuj wie, co z tego wszystkiego będzie - rzuca na koniec. - Napijmy się wódki. Wypijmy za to, by nie było trzeciego toastu za nas - mówi. Trzeci toast w Rosji pije się za zmarłych.
Komentarze(5)
Pokaż: