Chociaż większość wojsk amerykańskich już opuściła Afganistan, w kraju został jeszcze liczący 650 żołnierzy oddział do ochrony ambasady USA i lotniska w Kabulu. To oznacza, że Waszyngton zakończył wycofywanie się z kraju de facto na dwa miesiące przed 11 września – terminem wyznaczonym przez prezydenta Joego Bidena.

Nieobecność Waszyngtonu stawia pod znakiem zapytania przyszłość Afganistanu. I to nie tylko jeśli idzie o bezpieczeństwo, ale też ogólny poziom funkcjonowania państwa. Kilka godzin po tym, jak Amerykanie opuścili bazę w Bagram – najważniejsze lotnisko obsługujące siły USA i sojuszników w kraju – na jej teren wdarli się szabrownicy i złodzieje. Przedstawiciele lokalnych władz tłumaczyli potem agencji Associated Press, że wszystko przez to, że Waszyngton nie uzgodnił z nimi daty swojego wyjazdu.
Wielką niewiadomą jest też przyszłość władz w Kabulu. Z dnia na dzień ich rządy nad górzystym krajem stają się coraz bardziej iluzoryczne; już teraz talibowie, których Waszyngton odsunął od władzy w 2001 r., na nowo kontrolują jedną trzecią z 400 afgańskich powiatów – i przejmują kolejne. Wycofywanie się sił USA tylko nasiliło ich ofensywę. Wiele wiosek zdobywają bez walki – a po fakcie wypłacają afgańskim żołnierzom pieniądze na powrót do domu.
Rzecznik grupy Suhajl Szahin domagał się wczoraj w telewizji BBC opuszczenia Afganistanu przez wszystkich żołnierzy z innych krajów. Zapewniał jednocześnie, że talibowie nie będą atakować ani przeszkadzać w działalności organizacji pozarządowych w kraju.
Pomimo wieloletnich starań afgańska armia nie przedstawia sobą wielkiej wartości bojowej. Jakby tego było mało, jej sprawność jest uzależniona od kontraktów serwisowo-szkoleniowych z amerykańskimi firmami, które również wycofują się z Afganistanu. Jak doniosły amerykańskie media („New York Times” oraz „Wall Street Journal”), wywiad USA jest zdania, że upadek władz w Kabulu to kwestia ok. sześciu miesięcy.