Republikanie mają problem, bo teraz muszą zmierzyć się z dziedzictwem ustępującego prezydenta.

W dniu, kiedy Kongres zatwierdza wyniki głosowania w Kolegium Elektorskim, odchodzący prezydent zwołuje manifestację w Waszyngtonie. O wyborach mówi, że zostały „sfałszowane” i „skradzione”. Swojego zastępcę nawołuje do tego, żeby „zrobił to, co właściwe”, czyli zablokował uznanie przez parlament wyniku głosowania, a republikanów, którzy się temu sprzeciwiają, nazywa „słabymi”. Dla odmiany manifestantów zebranych w Waszyngtonie nazywa „patriotami”. Chwilę wcześniej jego prawnik i specjalista do specjalnych poruczeń Rudy Giuliani mówi, że skoro wybory zostały sfałszowane, to jedyną drogą jest „pojedynek sądowy”. Innymi słowy, o werdykcie ma przesądzić to, kto wygra w nim walkę. Czy to się mogło skończyć inaczej niż szturmem na Kapitol?
Ponieważ prezydent był (i pozostaje) niezwykle popularny wśród elektoratu, republikanie nie sprzeciwiali się, kiedy przez cztery lata kłamał, przeinaczał fakty, opowiadał bzdury, podżegał i odwoływał się do teorii spiskowych. Na początku swojego przemówienia stwierdził, że „media to jeden z największych problemów tego kraju”. „Wygrywaliśmy we wszystkich stanach, po czym jeden po drugim zaczęły zamieniać się na niebiesko. Gówno prawda!” – dodał. Teraz jego partia odebrała twardą lekcję tego, że słowa mają wagę.
„Macie, co chcieliście!” – krzyknął w środę podczas ewakuacji Senatu do swoich kolegów z partii, którzy parę minut wcześniej kwestionowali wynik głosowania w Kolegium Elektorów, senator Mitt Romney. Polityk z Utah i w 2012 r. kandydat na najwyższy urząd w USA dzień wcześniej przekonał się o tym, że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę: w samolocie do stolicy USA współpasażerowie krzyczeli do niego „zdrajca”. Romney jest jedynym republikańskim senatorem, który opowiedział się za usunięciem Trumpa z urzędu i jednym z czterech, którzy jako pierwsi pogratulowali prezydentowi elektowi.
Ugrupowanie Romneya musi dokładnie przemyśleć epizod z Trumpem. Czym innym jest fakt, że jeden polityk konsekwentnie opowiada, że wygrał wybory, a czym innym, że nikt w jego partii nie prostował takich wypowiedzi publicznie, często z cynicznej kalkulacji. Przewodniczący republikańskiej większości (a teraz już mniejszości) w Senacie Mitch McConnell czekał z uznaniem wygranej Bidena aż do połowy grudnia, a kwestionowanie wyniku wyborów potępił dopiero w środę, kiedy stało się już jasne, że jego partia przegrała w Georgii wybory do Senatu. Kelly Loeffler, która brała udział w tym wyścigu do końca, mówiła, że będzie się sprzeciwiać uznaniu wyniku wyborów – aby tylko nie przeciwstawić się narracji, jaką narzucił Trump (w środę zrezygnowała jednak z podnoszenia zarzutów na forum izby wyższej).
Słowa mają wagę, a ludzie ich słuchają. Jeśli przez dwa miesiące wmawia się im, że wybory zostały sfałszowane, to jakaś ich część w to uwierzy. Jeśli opowiada się (znów jak Trump), że koronawirus lada moment cudownie zniknie (poza tym i tak jest jak cięższa grypa, więc czym się przejmować); że maseczki są aktem „politycznego sprzeciwu”; że lada moment trzeba otwierać gospodarkę to… no cóż. Każdy może spojrzeć na pandemiczne statystyki z USA.
Republikanie mają problem, bo muszą zmierzyć się z dziedzictwem Trumpa. Miliarder przestanie być prezydentem, ale nie zniknie z życia publicznego. Być może nawet on lub ktoś z jego rodziny zdecyduje się na start w wyborach w 2024 r. A to oznacza, że jego styl komunikacji z elektoratem wciąż będzie wyzwaniem dla amerykańskiej polityki. Bo szturm na Kapitol tylko udowodnił jej skuteczność jako narzędzia.