Branża streamingowa zaczyna coraz bardziej przypominać serial. Jeszcze trzy i pół roku temu eksperci i dziennikarze zastanawiali się, czy Netflix wytrzyma narzuconą sobie i konkurentom rywalizację na rynku VOD. Pojawiały się pytania, czy spółka — która spektakularnie zapikowała na giełdzie — przetrwa największy kryzys w swojej historii. Wtedy, w 2022 roku, mogło się wręcz wydawać, że im Netflix słabszy, tym lepiej dla konsumentów. Logika była prosta: jeśli walka o odbiorców będzie ostrzejsza, to jakość produkcji powinna rosnąć, a ceny abonamentów tanieć. Rzeczywiście, lata 2022–2025 okazały się dla widzów „tłuste”. Dobrych seriali za rozsądne pieniądze można było oglądać do woli. Potwierdza to fakt, że na polski rynek weszło jeszcze dwóch ważnych graczy: Disney+ oraz SkyShowtime. Teraz następuje kolejny zwrot akcji, zdumiewający niczym kolejny sezon „Sukcesji”.
Czego dotyczy porozumienie Netflixa z Warner Bros. Discovery?
Otóż Netflix porozumiał się z koncernem Warner Bros. Discovery (WBD) i w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy ma wykupić zasoby filmowo-serialowe Warnera oraz jego flagową platformę HBO Max (podkreślmy: jednego ze swoich największych konkurentów). Cena zakupu: 82,7 mld dol. WBD ma się do tego czasu podzielić na dwie części. W rękach dotychczasowych udziałowców, pod szyldem Discovery Global, pozostanie medialno-informacyjny segment spółki: CNN, TNT, kanały Discovery i, co istotne z polskiej perspektywy — grupa TVN. Dopiero po tym podziale ma dojść do przejęcia przez Netflixa studia filmowego oraz katalogu produkcji. W tym perły w koronie: seriali ze znakiem jakości HBO Originals („Gra o tron”, „Rodzina Soprano”, „Prawo ulicy” i wiele innych). A także niezliczone filmowe hity Warner Bros., m.in. filmy z serii o Harrym Potterze, Batmanie, produkcje Christophera Nolana czy niedawną „Diunę”.
Pytania same cisną się na usta. Po pierwsze - co się stanie z kluczowym studiem filmowym w rękach koncernu, któremu nie po drodze z kinem, a idealną formułą jest dla jego architektów seans domowy (na telewizorze, laptopie, smartfonie itd.) Niepokój wzmacniają kuriozalne wypowiedzi Teda Sarandosa, CEO Netflixa, jak to jego 28-letni syn oglądał „Lawrence'a z Arabii” na smartfonie i dobrze się z tym czuje.
Drugie kluczowe pytanie brzmi: czy Netflix utrzyma na rynku dwie równoległe platformy? I czy będzie pielęgnował ich różnice, by pokryć jak największą część rynku?
Do tej pory obie marki miały bardzo wyraziste tożsamości. HBO — mocne, jakościowe serie, w których podejmowano większe ryzyko artystyczne. Cechował je dłuższy proces produkcyjny i emitowane były w odstępach czasowych. Netflix, który seriale wypuszcza w całości na raz, to z kolei król algorytmów, a jego produkcje powstają z myślą o uśrednionych gustach widowni, często powielają sprawdzone formaty. I pośród nielicznych dobrych seriali, jest tam masa produktów serialopodobnych. Zderzenie tych dwóch filozofii produkcyjnych będzie testem dla całej branży.
Chyba że celem przejęcia jest coś zupełnie innego. Może Netflix nie chce mieć obok siebie drugiej, równie silnej marki — tylko stopniowo wchłonąć legendarne studio i sporadycznie wypuszczać produkty premium pod szyldem HBO? Taki scenariusz również wydaje się możliwy. Tym bardziej, że Netflix zawsze zdawał się zmierzać do tego, by utożsamiano z jego marką wszelki streaming filmów i seriali. Tak jak to było niegdyś w Polsce, gdy wszystkie buty sportowe określano mianem adidasów.
A co jeśli Netflix wchłonie HBO?
Nie jest tajemnicą, że ortodoksyjni kinomani i część środowiska filmowego długo postrzegali Netflix jako zagrożenie, a czasem wręcz jako szkodnika. Niektórzy wciąż tak to widzą. Model biznesowy platformy nie potrzebuje bowiem kin. Przeciwnie: premiuje sytuację, w której widz jak najwięcej czasu spędza w domu, przed swoim prywatnym ekranem. Jeśli Netflix wprowadzał filmy do dystrybucji kinowej — jak „Irlandczyka” Martina Scorsesego czy „Romę” Alfonso Cuaróna — było to głównie po to, aby spełnić wymogi w rywalizacji o Oscary. Prestiż tej nagrody pomagał przyciągać najlepszych twórców, niechętnych na współpracę bez gwarancji obecności ich dzieł w kinach.
Ta polityka przyczyniła się do streamingowej rewolucji, która, wzmocniona przez pandemiczny lockdown, przeorała rynek. Odstęp między premierą kinową a dystrybucją na DVD i VOD skrócił się radykalnie. W efekcie kino zaczęło ewoluować. Powstało wiele analiz opisujących, jak streamingi zmieniły bohaterów filmowych, sfranczyzowały opowieści i przesunęły akcenty w stronę tytułów o superbohaterach, które dominują dziś w multipleksach. W reakcji na te zmiany sami kiniarze zaczęli eksperymentować. W repertuarach pojawiają się koncerty, opery, retransmisje spektakli, a także starsze filmy — często skierowane do widzów, którzy nie mieli szans obejrzeć ich premierowo.
Czy przejęcie Warner Bros przez Netflixa dojdzie do skutku w dokładnie takiej formie, w jakiej jest przedstawiane dziś? Tego dowiemy się za kilkanaście miesięcy. Jedno jest pewne: wszyscy uczestnicy rynku powinni zapiąć pasy. Taka fuzja widowiskowo wzmocni Netflixa. A w skrajnym scenariuszu — umożliwi mu niemal monopolizację rynku VOD. Czy z korzyścią dla widzów? Mam poważne wątpliwości.