W 2011 r. Radosław Sikorski – wówczas (i dzisiaj) minister spraw zagranicznych w rządzie Donalda Tuska – oceniał kryzys strefy euro jako ogromne zagrożenie dla istnienia Unii Europejskiej.
To wtedy właśnie wypowiedział w Berlinie te głośne słowa, że bardziej boi się niemieckiej bezczynności niż niemieckiej potęgi. Mniej się pamięta, że nasz minister w naprawdę pięknym stylu wplótł w apel o niemiecką dziarskość wątek historii Rzeczypospolitej szlacheckiej. Tolerancyjnej, wolnościowej i demokratycznej – aż upadłej, niestety... Spuentował: „Jaki jest morał tej historii? Nie wolno stać w miejscu, gdy świat wokół się zmienia i rosną nowi konkurenci. Nie wystarczy polegać na instytucjach i procedurach, które sprawdziły się w przeszłości. Stopniowe zmiany to za mało. Nawet zachowanie dotychczasowej pozycji jest uzależnione od podejmowania odpowiednio szybkich decyzji”.
Kryzys strefy euro, jak pamiętamy, został zażegnany. Sikorski za ten wykład (którego jedną trzecią stanowiła krytyka Niemiec, a jedną czwartą pochwała Polski) został uznany przez polską prawicę za agencinę i lennika Merkel. Donald Tusk wyjechał za pracą na Zachód. Wybuchła wojna w Ukrainie. Unia istnieje po dziś dzień. Ale istnieje ta Unia jakby mniej.
Właściwie żadna z propozycji, które padły z ust Sikorskiego, nie została wprowadzona w życie. Nie połączono funkcji szefa Komisji Europejskiej i Rady Europejskiej. Nie zabrano się do tworzenia europejskiego elektoratu. Nie stworzono mechanizmu umożliwiającego zaistnienie unijnej polityki zagranicznej. Oczywiście umocnienie Unii Europejskiej mogłoby się wydarzyć dzięki reformom innym niż te projektowane przez Sikorskiego w 2011 r. Tyle że innych wielkich przemian Wspólnota też nie przeżyła i nie przeżywa mimo pandemii, migrantów i osi Pekin–Moskwa. Dlaczego? Dlatego, że Sikorski mówił w pustkę.
Niemieckie elity polityczne sprawiały pozory, że chcą wielkiej Europy, której polityczną stolicą byłby Berlin. Nabrał się na to Sikorski, próbując im doradzać, oraz nabrał się Kaczyński, który walczył (i wciąż walczy) z IV Rzeszą. W istocie elity RFN ożywiały się tylko przy jednym wyzwaniu: jak poddać się gospodarczo Rosji i przy tym obłowić. Poddały się, obłowiły, po drodze spłoszyły wszystkie te reformy Unii Europejskiej, które zmniejszyłyby niemiecką swobodę w realizacji konkubinatu z Rosją. Obawa o skutek niemieckiej bezczynności okazała się, niestety, prorocza. ©Ⓟ