Reforma szpitali przekaże część czynności lekarskich innym zawodom medycznym – mówi Jerzy Przystajko.
Ministerstwo Zdrowia ujawniło niedawno kolejne szczegóły reformy szpitali. Wraca limit porodów na oddziałach ginekologiczno-położniczych. Żeby porodówka przetrwała, musi ich odbierać co najmniej 400 rocznie. Jak pan ocenia ten pomysł?

Nie potępiam go, ale pytam o alternatywę. Bo oddziałów położniczych przyjmujących poniżej 400 porodów rocznie jest w Polsce nadal sporo. Co więcej, w miarę narastania kryzysu demograficznego liczba urodzeń będzie spadać. Już dziś trend ten dotyczy najmniejszych szpitali. Ale powoli zaczyna dotykać całego systemu. Skutkiem wprowadzenia tego limitu będzie znikanie porodówek nie tylko w szpitalach powiatowych, ale też tych większych. Ale limity dotyczą także oddziałów zabiegowych, które mają zostać utrzymane pod warunkiem 60-procentowego udziału zabiegów we wszystkich świadczeniach. W założeniach Ministerstwa Zdrowia pojawiają się zapewnienia, że oddziały te będą mogły funkcjonować w reżimie zabiegów jednego dnia i zabiegów planowych. Pytanie tylko, czy to się uda.

Dlaczego miałoby się nie udać?

Pamiętam przejmującą wypowiedź lekarza ze zmagającego się z problemami szpitala w Głubczycach w województwie opolskim. Powiedział, że najpierw w szpitalu zamyka się porodówkę, potem za chwilę niepotrzebna jest interna, dalej chirurgia, a następnie okazuje się, że w mieście powiatowym szpital jest w ogóle niepotrzebny. I tak ucieka podstawowa funkcja miasta powiatowego, czyli zapewnienie dostępu do ochrony zdrowia.

Minister Leszczyna tłumaczy, że chce przekształcać tylko te oddziały, które dublują świadczenia z sąsiednich powiatów. Placówki przestałyby rywalizować o lekarzy, których jest mało, a w rynkowej walce o specjalistę nie musiałyby wykrwawiać się finansowo.

Pytanie tylko, w co miałyby się te oddziały przekształcać. Zwróciłem uwagę na nowość, której zabrakło w założeniach ministra Niedzielskiego i jego poprzedników. Czyli możliwość łączenia samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej (SPZOZ) na poziomie związków samorządów. Jeszcze ciekawsze są powiatowe centra zdrowia (PCZ), które mogą być próbą odpowiedzi na pytanie, co zrobić, gdy w powiecie zamknie się porodówka, a nawet cały szpital powiatowy. PCZ to założenie podobne do działających dawniej brytyjskich cottage hospitals (z ang. szpitali wiejskich), małych placówek udzielających podstawowych świadczeń zdrowotnych na terenach mniej zaludnionych. PCZ mogłoby być czymś pośrednim między przychodnią a szpitalem, a ministerstwo widzi w nim miejsce dla internisty, chirurga i ginekologa-położnika. Jeżeli rzeczywiście nie jesteśmy w stanie zapewnić dostępu do porodów na oddziale położniczym na terenach, w których odległości do kolejnego szpitala są duże, to PCZ wydaje się ciekawą odpowiedzią na nasze potrzeby.

Są w Polsce takie tereny?

Miejscem, w którym ten proces postępuje od wielu lat, są Bieszczady. Najpierw upadła porodówka w Ustrzykach. Później oddziały położnicze znajdujące się najbliżej również zaczynają mieć problemy. I za chwilę z Bieszczad trzeba będzie jechać do Przemyśla, aby rodzić.

Rodząca miałaby więc jechać do PCZ bez dyżurującego 24 godziny na dobę bloku porodowego?

Jeśli to fizjologiczny i niepowikłany poród? Może jechałaby do PCZ. Ten twór wydaje się zresztą bardzo ciekawy. Jeśli połączyć go z pomysłem przenoszenia i rozszerzania kompetencji zawodów nielekarskich. W Polsce utarło się, że do porodu jest potrzebny lekarz. Natomiast są kraje – jak Szwecja – gdzie niepowikłany fizjologiczny poród może odbierać położna. Ona też samodzielnie prowadzi niepowikłaną ciążę fizjologiczną.

Ale w Polsce przy porodzie zawsze jest lekarz położnik, a teraz, zgodnie z zapowiedziami minister Leszczyny, także anestezjolog, który ma znieczulić do porodu drogami natury.

Oczywiście temat będzie kontrowersyjny. Ale zwijanie szpitali powiatowych powinno być też przyczynkiem do dyskusji nad rozszerzaniem kompetencji na medyczne zawody nielekarskie, tj. farmaceutów, pielęgniarki, położne, ratowników medycznych czy fizjoterapeutów. Na studiach przygotowywani są do samodzielnego działania, a potem trafiają do systemu, w którym do skierowania na fizjoterapię potrzebna jest pieczątka lekarza rehabilitacji medycznej. Pielęgniarki przygotowane są do wypisywania recept i przedłużania leczenia, ratownicy do wykonywania wielu czynności ratujących życie, farmaceuci mogą kontrolować farmakoterapię i wypisywać recepty farmaceutyczne. Niedawno zaś okazało się, że wszyscy mogą z powodzeniem wykonywać szczepienia. Tymczasem zamiast delegować czynności, jakie dziś wykonują lekarze, na zawody nielekarskie, my – ze szkodą dla jakości kształcenia – w każdej gminie otwieramy wydział lekarski. Łatwiej i taniej uznać, że lekarz, czyli osoba, której kształcenie i praca są w systemie najdroższe, nie powinien wykonywać żadnych czynności, których wykonywać nie musi.

Sami lekarze mówią o potrzebie przerzucenia części prostych czynności np. na sekretarki medyczne.

Tyle że chodzi o prowadzenie dokumentacji, które nazywam czynnością niechcianą. Są jednak czynności chciane, z którymi lekarzom trudno się rozstać, choć są poniżej ich kwalifikacji. Przykładem mogą być szczepienia. Pamiętamy opór, z jakim w czasie pandemii spotkała się możliwość kwalifikacji do szczepień innych niż na COVID przez farmaceutę. Podobnie chcianą czynnością będzie zapewne prowadzenie fizjologicznej ciąży i czuwanie nad niepowikłanym porodem czy wykonywanie najprostszych zabiegów chirurgicznych, jak szycie płytkiej rany. Jeśli lekarzom przyjdzie oddać chciane czynności, takie jak prowadzenie fizjologicznej ciąży, do czego położna przygotowywana jest w toku studiów, to wywoła na pewno dużą dyskusję. ©℗

Rozmawiała Karolina Kowalska