Aż do pandemii COVID-19 głos naukowców pracujących jako rządowi doradcy rzadko przebijał się poza hermetyczną, ekspercką bańkę. W najlepszym razie służyli oni za tło na konferencjach prasowych ministrów, którzy powoływali się na ich sążniste raporty i rekomendacje, by za chwilę pogrzebać je na dnie szuflady. Autorzy bez rozgłosu wracali na uczelnie i tylko prywatnie skarżyli się, że polityków interesuje wyłącznie nabijanie sobie punktów w sondażach.

Profesor David Nutt, psychofarmakolog specjalizujący się w badaniu wpływu używek na mózg, postanowił, że nie odejdzie w ciszy . W styczniu 2008 r. objął stanowisko szefa Rady Doradczej ds. Nadużywania Narkotyków (Advisory Council on the Misuse of Drugs – ACMD), która na zlecenie brytyjskiego rządu opracowuje klasyfikacje substancji psychoaktywnych w oparciu o ich szkodliwość i ryzyko uzależnienia. Szybko okazało się, że jego ekspertyzy (i temperament) nie współgrają z oficjalną linią gabinetu Partii Pracy. Szczególnie w kwestii podejścia do używek rekreacyjnych. Pierwsza kontrowersja, która zafundowała Nuttowi miejsce w tabloidach, pojawiła się w styczniu 2009 r., kiedy w jednym z artykułów naukowych napisał on, że połknięcie tabletki ecstasy jest statystycznie mniej groźne dla życia niż jazda konna (to pierwsze odpowiadało wówczas za 30 zgonów rocznie, drugie – za 100). Minister spraw wewnętrznych Jacqui Smith skarciła go za „brak wrażliwości wobec rodzin ofiar” i „trywializowanie zagrożeń związanych z narkotykami”. Dziesięć miesięcy później doszło do kolejnej głośnej potyczki, po której Nuttowi podziękowano za pracę. Głównym powodem dymisji był wykład, w którym stwierdził, że alkohol i tytoń są znacznie bardziej szkodliwe niż niektóre nielegalne substancje – jak LSD, ecstasy i marihuana. Przekonywał też, że ryzyka związane z paleniem trawki są wyolbrzymiane i demonizowane (wbrew rekomendacji ACMD przeniesiono ją do „wyższej” klasy, gdzie są m.in. amfetamina i kodeina). Choć Nutt nie powiedział niczego, co nie byłoby już wtedy jasne dla większości toksykologów czy psychiatrów, usłyszał od ministra, że nie można być rządowym doradcą i toczyć kampanii przeciwko polityce rządu. W ripoście ekspert nazwał Gordona Browna i jego gabinet „irracjonalnymi luddystami” odpornymi na dowody naukowe.

W następnych latach wraz z badaczami z innych krajów Nutt opublikował wyniki kilku badań potwierdzających tezy, za których głoszenie zmuszono go do dymisji. W 2010 r. na łamach czasopisma „The Lancet” ukazał się raport, w którym jego zespół ocenił szkodliwość 20 substancji psychoaktywnych według 16 kryteriów, z czego 9 odnosiło się do zagrożeń dla konsumenta, 7 – dla jego bliskich i społeczeństwa. Analiza wykazała, że o ile twarde narkotyki wyrządzają najwięcej szkód tym, którzy je biorą, o tyle alkohol zostawia resztę stawki daleko w tyle, jeśli chodzi o koszty ponoszone przez innych ludzi. W ostatecznym rozrachunku etanol okazał się najbardziej niebezpieczną substancją psychoaktywną (z 72 pkt). Na kolejnych miejscach znalazły się heroina (55 pkt) i kokaina w formie cracku (54 pkt). Wyniki były takie same w Wielkiej Brytanii, krajach Unii Europejskiej i Australii. „Od zawsze uważam, że jedyna różnica między alkoholem a innymi narkotykami polega na tym, że alkohol jest legalny. Wyrażanie tego stanowiska wielokrotnie było dla mnie źródłem problemów, ponieważ ani przedstawiciele rządu, ani pracownicy przemysłu alkoholowego z oczywistych powodów nie chcą, żeby był postrzegany jako narkotyk. Kiedy jednak jako naukowiec patrzę na jego wpływ na neuroprzekaźniki w mózgu, jest dla mnie oczywiste, że pod wieloma względami przypomina on oddziaływanie wielu substancji postrzeganych jako narkotyki, ale jest wyjątkowo złożony i wieloaspektowy” – pisze Nutt w książce „Pić czy nie pić. Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie” (Krytyka Polityczna, Warszawa 2024).

Na wyrafinowaną maszynerię mózgu alkohol wpływa jak chemiczna burza, zakłócając komunikację między neuronami, na której zasadzają się nasze myślenie, pamięć czy wyuczone reakcje. Gdy po pierwszym drinku czujemy się spokojniejsi i zrelaksowani, jest to efekt zwiększenia aktywności GABA, neuroprzekaźnika wpływającego hamująco na układ nerwowy. Jednocześnie alkohol blokuje receptory dla glutaminianu – neuroprzekaźnika działającego pobudzająco, który pomaga nam m.in. pozostać w stanie czuwania. Kolejne kieliszki prowadzą do wyłączenia kory przedczołowej, obszaru mózgu odpowiedzialnego za samokontrolę, a także struktur zajmujących się tworzeniem wspomnień. W przypadku zatrucia alkoholowego zaburzenie równowagi GABA i glutaminianu może doprowadzić do zatrzymania oddechu, a w rezultacie nawet do śmierci.

Libacja małp

Pierwszy łyk bywa odpychający. Gorzki, cierpki smak stopiony z piekącym uczuciem na języku zaskakująco szybko przemienia się jednak w zwodnicze ciepło. Wystarczy kilka minut, aby mózg nauczył się kojarzyć smak i zapach alkoholu z pozytywnymi doznaniami: rozluźnieniem, dobrym humorem, zabawą, euforią. To raczej nie aksamitny aromat dojrzałych wiśni wykończony subtelnymi nutami dębu sprawia, że zachwycamy się burgundzkim pinot noir, rocznik 2015. Przede wszystkim mamy już zakodowane w głowie, że picie łączy się z przyjemnymi efektami, które wzmacnia jeszcze kaskada dopaminy i endorfin, a także towarzyszące konsumpcji rytuały i okoliczności: miejsce, pora dnia, a nawet wygląd ulubionego drinka.

U zwierząt obserwuje się takie same mechanizmy. Już Karol Darwin zauważył w dziele „O pochodzeniu człowieka”, że „niektóre małpy lubią bardzo kawę, herbatę oraz napoje wyskokowe, a nawet zdarza się, że palą fajki”. W jednym z ustępów przytoczył anegdotę o mieszkańcach Afryki Północnej, którzy pragnąc schwytać dzikie pawiany, zastawili na nie przynętę w postaci mocnego piwa. Poranek po nocnej libacji zwierząt wielu wydałby się dziwnie znajomy: „Małpy były bez humoru i chore trzymały się oburącz za głowy, na widok piwa lub wina odwracały się ze wstrętem, z przyjemnością natomiast żuły cytryny. (…) Drobne te przykłady służą dowodem wysokiego podobieństwa nerwów smakowych u ludzi i małp, a także całego nerwowego systemu”.

Można by wydrwić tę opowieść jako paranaukową dykteryjkę właściwą swojej epoce, ale współczesna biologia i psychologia dostarczają niezliczonych dowodów, że zwierzęta ulegają pokusie substancji odurzających tak samo jak ludzie. Dobitnie ilustruje to przykład myszy i szczurów, najczęściej wykorzystywanych w laboratoriach do badania rozwoju uzależnienia. W warunkach kontrolowanych gryzonie pokonują niemal identyczne etapy picia, co ci, którzy zaczynają od barów i imprez rodzinnych, a kończą samotnie z butelką w domu: najpierw przezwyciężają początkową awersję do alkoholu, by błyskawicznie odkryć, że pomaga on uśmierzyć ból, zniwelować stres czy wpływać na pozycję w grupie. Niektóre tak głęboko wpadają w nałóg, że ignorują potomstwo. Nie tylko u zwierząt z dobrze wykształconymi mózgami przyjemność z pijaństwa gładko przechodzi w utratę kontroli – a czasem także w nieoczekiwane skutki uboczne. „Alkohol może powodować u samców muszek owocowych duży wzrost popędu płciowego i sprawiać, że będą się częściej kojarzyć w pary homoseksualne. Niewykluczone, że etanol narusza u nich mechanikę wysyłania sygnałów reprodukcyjnych” – piszą w książce „Zoobiquity” kardiolożka prof. Barbara Natterson-Horowitz i dziennikarka Kathryn Bowers. I jak podkreślają, dane ze świata zwierząt i ludzi sugerują, że im wcześniej dojdzie do alkoholowej inicjacji, tym większe ryzyko pojawienia się zaburzeń poznawczych i uzależnienia w przyszłości.

Francuski paradoks

W 1991 r. dziennikarz popularnego w USA programu informacyjnego „60 Minutes” w jednym z odcinków postanowił się pochylić nad zagadkową kwestią, która od dłuższego czasu nurtowała naukowców: dlaczego Francuzi, których dieta wypełniona jest masłem, tłustymi serami i ciężkimi gulaszami, dużo rzadziej zapadają i umierają na choroby sercowo-naczyniowe niż Amerykanie? Odpowiedź, której udzielił mu prof. Serge Renaud z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych w Lyonie, w krótkim czasie odmieniła codzienne zwyczaje mieszkańców Stanów. Renaud stwierdził, że tajemnica zdrowia Francuzów tkwi w piciu do posiłków czerwonego wina. Jego zdaniem trunek „przepłukiwał” tętnice, przeciwdziałając tworzeniu się w nich blaszek wieńcowych, które mogą zablokować przepływ krwi, a w rezultacie doprowadzić do zawału albo udaru. Fenomen ten nazwał „francuskim paradoksem”.

W ciągu roku od emisji programu sprzedaż czerwonego wina skoczyła w USA o prawie 40 proc. i pozostała na wznoszącej przez następne 25 lat. Winiarze z Kalifornii i Oregonu przeżywali okres bezprecedensowej prosperity. Na fali fascynacji francuskim paradoksem nastąpił wysyp setek badań, które zdawały się potwierdzać konkluzje Renauda – że umiarkowane picie bordeaux czy merlota pomaga utrzymać cholesterol na niskim poziomie i obniża ryzyko zgonu z powodu choroby sercowo-naczyniowej o 20–50 proc. w zależności od próby i kraju. Prozdrowotny wpływ czerwonego wina zaczęto też łączyć z obecnymi w nim polifenolami, czyli naturalnymi antyoksydantami. Mnożyły się doniesienia, że substancje te – szczególnie resweratrol – nie tylko zapobiegają miażdżycy i udarom, lecz także mogą chronić przed nowotworami i opóźniać procesy starzenia się (dlatego resweratrol jest tak popularnym suplementem diety). W 1995 r. z rekomendacji dietetycznych wydawanych przez ekspertów amerykańskiego rządu skreślono zapis, że „alkohol nie ma żadnych korzyści zdrowotnych”, a w jego miejsce dodano informację, że picie niewielkich ilości może zmniejszać ryzyko ataku serca. Stało się to tak popularnym dogmatem, że niektórzy lekarze nawet zalecali, by nie utrzymywać abstynencji dłużej niż 24 godziny.

ikona lupy />
David Nutt „Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2024 / Materiały prasowe

Pomijając już, że zawartość polifenoli w kieliszku wina czy szklance piwa jest za mała, by mogła wywołać zauważalny efekt w organizmie, żadne solidne badania kliniczne nie wykazały dotąd ich potencjału terapeutycznego. Ale – co najważniejsze – w ostatnich kilku latach opinia naukowego mainstreamu na temat skutków umiarkowanego picia alkoholu przesunęła się w przeciwnym kierunku. Nie wydarzyło się to nagle – już w latach 80. XX w. byli eksperci, którzy kwestionowali pozytywne właściwości alkoholu, ale ich głosy nikły w winiarskim boomie. Gdy epidemiolodzy skrupulatnie zweryfikowali badania o rzekomo zbawiennym wpływie codziennego drinka na zdrowie, okazało się, że konsensus w tej sprawie opierał się na wadliwych fundamentach. W 2006 r. grupa amerykańskich i kanadyjskich epidemiologów opublikowała analizę, z której wynikało, że sekret francuskiego paradoksu nie tkwi w winie, lecz w poważnym błędzie popełnionym w badaniach: nie wzięto w nich pod uwagę, że abstynenci to często osoby, które przestały pić z powodu kłopotów zdrowotnych, nierzadko powstałych na tle spożywania napojów z procentami. Mówiąc inaczej, odmawiały sobie dziennej dawki wina, dlatego że zaczęły chorować, a nie odwrotnie. Dziś dominuje pogląd, że francuski paradoks to przede wszystkim kwestia diety śródziemnomorskiej – bogatej w oliwę, owoce, warzywa, ryby, pełne ziarna i rośliny strączkowe. Nie bez znaczenia są inne czynniki, jak duża ilość światła słonecznego będącego naturalnym źródłem witaminy D czy niespieszne celebrowanie posiłków. Co więcej, osoby popijające wino do obiadu to przeważnie członkowie klasy średniej lub wyższej – osoby zamożne, wykształcone, aktywne fizycznie, które zdrowiej się odżywiają i mają lepszą opiekę medyczną.

Złych wiadomości dla branży i miłośników trunków przybywało. W 2018 r. na łamach „The Lancet” ukazała się kompleksowa analiza pod wymownym tytułem: „No Level of Alcohol Consumption Improves Health” (Żaden poziom spożywania alkoholu nie poprawia zdrowia). Jej autorzy przekopali statystyki ze 195 państw obrazujące na przestrzeni ćwierćwiecza wzory picia i skalę kojarzonych z nim szkód – od chorób wątroby i zatruć, przez zaburzenia psychiatryczne, po wypadki samochodowe i przemoc domową. Konkluzja była bezkompromisowa: nawet jeden kieliszek dziennie może negatywnie odbić się na zdrowiu, a z każdym kolejnym ryzyko wzrasta. Wprawdzie nie można wykluczyć, że alkohol wywiera w jakimś stopniu ochronny wpływ na układ sercowo-naczyniowy, ale korzyści nie przeważają nad wszystkimi innymi zagrożeniami, jakie wynikają ze spożycia.

Analiza w „The Lancet” spotkała się rozmaitymi zarzutami – krytykowano ją zwłaszcza za to, że prezentuje jedynie korelację między poziomem picia i problemami zdrowotnymi, a nie związek przyczynowo-skutkowy. Z tego rodzaju badań obserwacyjnych nie dowiemy się, jaka dawka może być groźna dla konkretnej osoby. Nie zmienia to faktu, że szkody alkoholowe narastają wraz z poziomem spożycia. Rzecz w tym, że o ile niektóre choroby i urazy – np. uszkodzenia wątroby – można łatwo połączyć z piciem, o tyle zależność bywa czasem trudno uchwytna. Dopiero niedawno naukowcy jednoznacznie wykazali np., że alkohol powoduje raka piersi. Szacuje się, że odpowiada on za 7–8 proc. przypadków zachorowań, przy czym u kobiet po 50. roku życia odsetek ten wyraźnie wzrasta. Według World Cancer Research Fund i American Institute for Cancer Research ryzyko rośnie już wtedy, gdy pijemy dziennie mały kieliszek wina czy pół szklanki piwa (10–12 g alkoholu). Dotyczy to zresztą wszystkich nowotworów, do których powstawania przyczyniają się napoje z procentami. Poza rakiem piersi obecnie wiadomo jeszcze o co najmniej siedmiu, m.in. wątroby, jelita grubego i przełyku. Dowodów nagromadziło się tyle, że Światowa Organizacja Zdrowia w 2023 r. stwierdziła, że „żaden poziom spożycia alkoholu nie jest w pełni bezpieczny”. Według zaleceń unijnych strefa ryzyka nowotworowego zaczyna się po spożyciu 18 g czystego alkoholu, czyli dwóch dużych piwach… rocznie.

Naukowcy nadal zgłębiają złożone procesy biologiczne, które za tym stoją. Na pewno niszczycielską rolę odgrywa aldehyd octowy – toksyczny związek produkowany w wyniku metabolizmu etanolu – który uszkadza DNA i sprzyja powstawaniu złośliwych mutacji. W przypadku raka piersi znaczenie mają także inne mechanizmy, m.in. wpływ alkoholu na podniesienie stężenia estrogenu.

12 + 12 na weekend

Główna różnica w podejściu do alkoholu między ludźmi a innymi ssakami sprowadza się do tego, że nasi krewni niższych rzędów nie żyją w środowisku, które zapewnia im nieograniczony dostęp do tej substancji. A do tego rekordowo tanich.

Ceny legalnych używek w ostatnich latach rosły dużo wolniej niż ceny podstawowych artykułów spożywczych. Jak wyliczył Instytut Prognoz i Analiz Gospodarczych, w 2021 r. za przeciętne wynagrodzenie można było w Polsce kupić 216 półlitrowych butelek czystej wódki, o 51 więcej niż w 2016 r. W tym samym okresie liczba bochenków chleba, na które byłoby stać średnio zarabiającego Polaka, spadła o 52 (z 1836). „Pomimo wysokiej inflacji papierosy i alkohole wysokoprocentowe nadal pozostają przystępne cenowo dla portfela statystycznego Kowalskiego” – podsumował Jacek Fundowicz, wiceprezes IPAG.

W wojnie na paragony, którą toczą ze sobą czołowe dyskonty, napoje procentowe są atrakcyjną kartą. Rywalizacja na przeceny zamieniła się dzisiaj w groteskowe igrzyska marketingowców ścigających się o to, kto najbardziej zbliży się do granicy dumpingu, ale jej nie przekroczy. Gdy jedna sieć na majówkę zachęcała do zakupu 12 puszek piwa, kolejne 12 zapewniając gratis, druga z okazji Dnia Ojca oferowała wódkę w promocyjnej cenie pod warunkiem wzięcia dwóch butelek. Hasło reklamowe brzmiało: „Czas na spotkanie z bliskimi”. Stało się już tradycją, że w weekendy – które w gazetkach handlowych zwykle zaczynają się w czwartki – prawie każdy supermarket niemal rozdaje procentowe napoje za pół darmo: jak nie promocja piwa 6 + 6, w której puszka wychodzi czasem taniej niż woda mineralna, to pół litra wódki za 9,99 zł.

Efekty tych zachęt są kaskadowe. W 2021 r. mieszkaniec Polski spożył średnio 9,7 l etanolu, o 3 l więcej niż 20 lat temu. W tym samym roku bezpośrednio z powodu spożywania alkoholu zmarło ponad 14 tys. osób, dwie dekady wcześniej – ok. 8 tys. To ofiary zatruć, chorób wątroby, nowotworów, zaburzeń psychicznych. Dla porównania: narkotyki odpowiadały w 2021 r. za 289 zgonów, czyli za prawie tyle samo co w 2001 r.

Rachunek za hospitalizacje pacjentów z uzależnieniem od alkoholu rocznie obciąża budżet kwotą ok. 574 mln zł, zaś kolejne 52 mln zł przypadają na osoby, które po spożyciu trafiają do opieki ambulatoryjnej lub na pogotowie ratunkowe. A to zaledwie początek długiej listy strat, kosztów i krzywd.

Główną przyczyną, dla której alkohol pozostaje u nas tak tani, jest „niekonwencjonalna polityka akcyzowa”, jak nazwał ją w 2021 r. obecny wiceminister finansów Jarosław Neneman w „Menedżerze Zdrowia”. Po obniżeniu stawki o 30 proc. w 2002 r. długo utrzymywała się ona tym samym poziomie, a późniejsze podwyżki nie rekompensowały inflacji i wzrostu płacy minimalnej (w latach 2001–2021 r. ta ostatnia poszła w górę o 268 proc., stawka akcyzy – o 4 proc.). „Trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla takiej pasywnej polityki podatkowej państwa w odniesieniu do alkoholu” – dziwił się Neneman. Obowiązująca mapa drogowa, przyjęta przez rząd PiS w 2021 r., przewiduje coroczne podwyżki stawki o 5 proc. – zdaniem ekspertów i szefowej resortu zdrowia Izabeli Leszczyny to zdecydowanie za mało. Neneman trzy lata temu przyznawał, że oznacza to „istotne obniżenie realnej ceny alkoholu”, a w konsekwencji „wzrost spożycia i liczby zgonów” oraz innych „negatywnych społecznych następstw, jak przemoc domowa, wypadki drogowe oraz zabójstwa”. W tym tygodniu Ministerstwo Finansów zasygnalizowało, że podziela te obawy. Na spotkaniu z przedstawicielami branży tytoniowej Andrzej Domański ogłosił, że zamierza znacząco podnieść akcyzę na papierosy. Według doniesień medialnych nie długo ujawni podobne plany w odniesieniu do napojów procentowych.

Mistrzowie i przegrani

David Nutt podkreśla, że producenci alkoholu wyciągnęli wnioski z kompromitacji przemysłu tytoniowego, który przez dekady zaprzeczał zależności między paleniem a nowotworami płuc, a nawet kwestionował uzależniający potencjał swoich wyrobów. Strategia koncentruje się dziś na narracji o „odpowiedzialnym piciu”: trzeba przestrzegać zalecanych limitów, więc ci, którzy wpadają w problemy zdrowotne, sami są sobie winni. „Producenci napojów alkoholowych doskonale jednak wiedzą, że jednym z głównych efektów wywoływanych przez alkohol jest osłabienie zdolności do racjonalnej oceny sytuacji, a tym samym do odpowiedzialnego zachowania” – pisze naukowiec. – „Gdyby wszyscy ludzie w Wielkiej Brytanii przestrzegali rekomendowanych limitów spożycia, przemysł alkoholowy zarabiałby w skali roku o 13 mld funtów mniej”.

Nutt nie jest typem posępnego kaznodziei, który domaga się prohibicji. Nie ma wątpliwości, że picie poprawia samopoczucie, niweluje stres, przełamuje bariery towarzyskie, buduje więzi emocjonalne. Uważa, że polityka rządu powinna się skupiać na minimalizacji szkód wyrządzanych przez alkohol w taki sposób, by nie ograniczały one przyjemności z konsumpcji. Pierwszy krok: podniesienie ceny, zaczynając od podwyżki akcyzy i zakazu promocji. Według niego warto też rozważyć ustanowienie ceny minimalnej za jednostkę. W Szkocji, która po długiej batalii z branżą wprowadziła takie rozwiązanie w 2018 r., powoli zaczyna być widać efekty – liczba zgonów związanych ze spożyciem zmalała dzięki temu o 13 proc. Kolejny krok: zakaz nocnej sprzedaży. Nutt szczególnie chwali model szwedzki, w którym monopol na sprzedaż napojów zawierających powyżej 3,5 proc. alkoholu ma państwowa sieć supermarketów otwarta zwykle od poniedziałku do piątku od 9 do 18. Do tego koniec reklamy alkoholu – nie tylko w mediach. Mowa też o zabronieniu branży sponsorowania festiwali i imprez sportowych. Francja zdecydowała się na taki ruch już w 1991 r. Siedem lat później wygrała na własnych boiskach mistrzostwa świata w piłce nożnej. ©Ⓟ