Tak wyśrubowany termin prawdopodobnie nie był wybrany przypadkowo. Zielony Ład to obecnie chwytliwe i populistyczne hasło, na którym można budować poparcie społeczne. Mobilizacja elektoratu rolniczego i wiejskiego – pod przykrywką zbierania głosów za ratowaniem polskiej gospodarki – mogła więc być obliczona na efekt wyborczy przy eurournach.

Na razie obywatelska akcja wyraźnie spowolniła. Podczas organizowanej przez „S” demonstracji związkowców w Warszawie w połowie maja udało się zebrać – jak twierdzą sami zainteresowani – ok. 150 tys. podpisów. Od tamtej pory przybyło więc ledwie 50 tys., czyli 10 proc. wymaganej liczby. – Zapał nie opadł, ale weszliśmy w okres prac polowych, jesteśmy bardziej ograniczeni czasowo, więc, co naturalne, zaangażowanie naszych związkowców w terenie w kwestię referendum jest mniejsze – wyjaśnia mi Edward Kosmal, wiceszef Solidarności Rolników Indywidualnych.

Nie tłumaczy to jednak kompletnego przestrzelenia zapowiadanych rezultatów względem rzeczywistości. Wyjście rolników w pole na przełomie maja i czerwca i spadek ich zainteresowania polityką były do przewidzenia i ciężko posądzać Solidarność o taką krótkowzroczność.

Można więc odnieść wrażenie, że nie sam cel jest w ich działaniach najważniejszy, ale droga do niego. Tym bardziej że tradycje rozpisywania ogólnokrajowych referendów są w Polsce nikłe, bo sam proces legislacyjny tej formie plebiscytów nie sprzyja. Jest rozwlekły, wieloetapowy i choć inicjatywa wychodzi od obywateli, to – co chyba najistotniejsze w tym przypadku – wymaga pełnego poparcia parlamentu. Zgodnie z art. 63. ust. 1 ustawy z 14 marca 2003 r. zebranie co najmniej 500 tys. podpisów od osób mających prawo udziału w referendum nie musi być bowiem wystarczające do jego przeprowadzenia.

Pół miliona podpisów trafia do marszałka Sejmu, który wniosek o przeprowadzenie referendum kieruje na posiedzenie izby niższej parlamentu. Do jego przyjęcia wymagana jest bezwzględna większość głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Trudno sobie wyobrazić scenariusz, w którym mająca w Sejmie większość Koalicja 15 października przychyliłaby się do propozycji prawodawczej, która wyszła ze środowisk związanych z PiS.

Inicjatorzy z pewnością zdają sobie z tego sprawę. Wiedzą, że temat Zielonego Ładu nie jest tak ważki społecznie, by rządząca koalicja czuła presję obywatelską i miała – po raz raptem siódmy w wolnej Polsce – „sięgnąć po najwyższą formę demokracji bezpośredniej, jaką jest referendum”, jak sama o inicjatywie pisze NSZZ „Solidarność”. Tym bardziej jeśli ostatnie takie przedsięwzięcie – z 2023 r., równoległe do wyborów parlamentarnych – skończyło się klapą, bo zaledwie w jednym województwie (podkarpackim) frekwencja przekroczyła próg 50 proc.

Opcją rezerwową, choć równie mało prawdopodobną, byłoby przejęcie tematu przez prezydenta RP, który mógłby zarządzić referendum, pomijając głosowanie w Sejmie. Jednak nawet i taki ruch niewiele zbliżyłby inicjatorów do celu, bo po pierwsze – wynik referendum jest wiążący, tylko jeżeli wzięła w nim udział więcej niż połowa osób uprawnionych do głosowania (o co byłoby bardzo trudno), a po drugie – nawet ważność referendum nie wywołuje automatycznego skutku prawodawczego.

– Oznacza jedynie konieczność podjęcia przez właściwe organy władzy publicznej działań w celu urzeczywistnienia wyniku referendum. A to bardzo ogólne sformułowanie – tłumaczy dr Tomasz Lewandowski z Wydziału Psychologii i Prawa Uniwersytetu SWPS w Poznaniu. Zwraca on jednak uwagę, że już samo zarządzenie referendum uruchomiłoby kampanię wokół idei Zielonego Ładu, a dyskusja – biorąc pod uwagę aktualne trendy kampanii wyborczej do europarlamentu – mogłaby bardzo łatwo przenieść się na poziom debaty wokół obecności Polski w strukturach UE. I właśnie na wywołaniu kolejnej fali dyskusji o Zielonym Ładzie i polityce klimatycznej UE zapewne najbardziej zależy związkowcom. ©℗