Wysyłamy w kosmos sondy z informacjami o nas, licząc, że ktoś je przechwyci i odczyta, a jednocześnie oburzamy się na samą myśl, że ktoś mógłby podejmować próby nawiązania z nami kontaktu.

Z Janem Świerkowskim rozmawia Paulina Nowosielska
ikona lupy />
Jan Świerkowski kurator sztuki, futurolog, popularyzator nauki. Ukończył astrofizykę i obronił pracę doktorską z kulturoznawstwa / Materiały prasowe / Fot. Adrian Chmielewski/Materiały prasowe
W debacie publicznej poruszamy najczęściej tematy – dosłownie – przyziemne, bo mamy przyziemną perspektywę. Przyjdzie nam ją niebawem zmienić?

To prawdopodobne. Z hipotez i modeli teoretycznych dotyczących powstawania życia zaczyna wynikać, że we wszechświecie może być ono powszechne. I jeśli uda nam się dostrzec jego oznaki – biosygnatury – to po raz kolejny będziemy musieli się zastanowić, jakie miejsce zajmujemy w kosmosie. Jak ponad 500 lat temu, przy okazji rewolucji kopernikańskiej. Wiemy już, że nie jesteśmy fizycznym centrum wszechświata. Ale możliwe, że nie jesteśmy również jego intelektualnym czy biologicznym pępkiem. Zresztą należałoby się tego spodziewać. Nasz egocentryzm, skupienie na sprawach przyziemnych sprawiają, że nawet się nad tym nie zastanawiamy.

Czym są hipotezy i modele, o których pan mówi?

To po prostu naukowe teorie, które mają objaśnić, w jaki sposób powstało życie na naszej planecie i jak może powstawać na innych. Obecnie uważa się, że jest to raczej proces dość powszechny, żeby nie powiedzieć: zwykły. O jego niezwykłości stanowi jedynie nasza potrzeba bycia wyjątkowym. Swoją drogą to w ogóle ciekawe, jak często kwestionujemy dziś naukowe teorie. Bierze się to chyba po części z wielkiej rewolucji, która nastąpiła w postrzeganiu świata wraz z wprowadzeniem fizyki kwantowej. Ujmę to tak: mamy określone zmysły – węch, wzrok, słuch – z pomocą których postrzegamy rzeczywistość. Przez większość istnienia ludzkość rozwijała za ich pośrednictwem swoją wyobraźnię. Myśleliśmy, że świat jest tym, co widzimy, słyszymy, czujemy. Natomiast na początku XX w. okazało się, że nasze przewidywania co do tego, jak powinny się zachowywać jego podstawowe budulce, zaczęły się rozjeżdżać z wynikami eksperymentów. W pewnym sensie nasze zmysły nas dotąd oszukiwały. Żyjemy w makroświecie, natomiast mikroświat rządzi się inną logiką. W niej np. kot może być żywy i martwy jednocześnie.

Mówimy o kocie z eksperymentu myślowego Erwina Schrödingera, laureata Nagrody Nobla z dziedziny fizyki?

Tak. W skrócie: Schrödinger zamknął hipotetycznego zwierzaka w pojemniku z trucizną. Jako obiekt kwantowy znajduje się on w każdym z możliwych stanów, dopóki nie dokonamy pomiaru. W makroświecie jest albo żywy, albo martwy; w mikroświecie jest i taki, i taki. To gwałt na naszym postrzeganiu rzeczywistości za pomocą zmysłów. Żeby zrozumieć świat kwantowy, musimy najpierw wprowadzić formalizm matematyczny, a dopiero potem wyobrazić sobie, co to jest rzeczywistość. Tymczasem cała nasza wiedza opierała się na poznawaniu zmysłowym. Wielki przełom teorii naukowych opisujących zdarzenia wykraczające poza skalę naszego postrzegania, czy to czasową, czy dotyczącą rozmiarów, polega na tym, że najpierw idzie matematyka, której nierzadko w trakcie wykonywania obliczeń nie jesteśmy w stanie wprost przełożyć na znane nam pojęcia. I dopiero później, gdy jest już wynik, staramy się zinterpretować, co on właściwie dla nas znaczy. Dochodzimy wtedy do przedziwnych eksperymentów myślowych. Tak jak Schrödinger, który wymyślił tego kota, gdy dyskutował z Albertem Einsteinem na temat interpretacji fizyki kwantowej.

Na marginesie – w ubiegłym roku ludzie prawie się bili o to, który film bardziej zasługuje na miano dzieła: „Barbie” czy „Oppenheimer”? Ten drugi pokazywał dylematy wybitnego naukowca w świecie, który jest tuż przed wielki odkryciem.

Zdecydowanie „Oppenheimer”. Ten film skłania do pytania, co sprawia, że możemy ufać naukowcom, również gdy podejmują decyzje etyczne i moralne. Matematyka jest językiem – formalnym, uniwersalnym sposobem opisu świata. I jeśli chcemy przewidywać, co się wydarzy, to język matematyczny pozwala na to najlepiej. Pozostając przy metaforze języka: nie kwestionujemy przecież tego, że Gabriel García Márquez pisał fenomenalne książki, chociaż nie rodzimy się ze znajomością hiszpańskiego. Tymczasem matematyka jest językiem jak każdy inny.

Ktoś nam jednak te książki przełożył na język narodowy, zrozumiały dla czytelników w różnych miejscach świata.

Mamy dwa różne rodzaje modeli. Ilościowy, czyli matematyczny, wypracowany przez teoretyków. I jakościowy, przez który rozumiem nasze próby zrozumienia rzeczywistości, przełożenia na mocno ułomny język naturalny. To bywa trudne, jak myślenie o kocie jednocześnie żywym i martwym, bo w znanym nam świecie takie stany wspólnie nie występują. A okazuje się, że są częścią rzeczywistości. Brakuje nam jednak zmysłów, które to odbiorą. Nauka idzie przodem, często brakuje jeszcze słów i gramatyki, które oddawałyby rzeczywistość ukrytą w mikroskali lub na wielkich odległościach. Czyli rzeczywistość atomów, pierwiastków, kwarków lub nieskończoności wszechświata, teorii wieloświatów. Żyjemy w bardzo poziomej skali, gdzie obiekty liczy się w metrach. Zmiana skali i perspektywy pozwala nam budować nowe, śmiałe tezy.

Avi Loeb, astronom z Uniwersytetu Harvarda, zyskał międzynarodową sławę dzięki swojej hipotezie dotyczącej sondy wysłanej przez obcą cywilizację. Chodzi o pierwszy międzygwiezdny obiekt zauważony w naszym układzie słonecznym w 2017 r. Połowa czytelników wzruszy teraz ramionami: ot, kolejne doniesienie o UFO.

Nie dziwię się, to bardzo śmiała hipoteza. Tymczasem prof. Loeb, stawiając w ten sposób pytania, wskazuje na nasz deficyt umiejętności dostrzegania i rozpoznawania czegokolwiek poza tym, co wprost dostarczają nam zmysły lub wiedza na nich zbudowana.

Patrzymy, ale nie widzimy?

Często nawet nie patrzymy, bo zakładamy, że nie jest możliwe, byśmy coś dostrzegli. Odwróćmy na chwilę perspektywę i spójrzmy na Ziemię z kosmosu. Załóżmy, że w jakiś magiczny sposób znaleźliśmy się w innym miejscu naszej galaktyki i spoglądamy na Słońce z bardzo, bardzo daleka. Widzimy mały punkt, o którym niewiele możemy powiedzieć. Tymczasem Ziemianie, pełni dumy i nadziei, wysłali w kosmos sondy, włożyli do nich nośniki, na których nagrali powitanie w 200 językach. Wygląda głupio, prawda? Ale stawiając tak sprawę, zadajmy sobie stare pytanie: czy we wszechświecie jesteśmy faktycznie anomalią, czy może po prostu pewną kombinacją materii, która w określonym stanie ma zdolność do samoreplikacji. W takiej sytuacji wysyłanie jakichś metalowych artefaktów przez samoreplikującą materię nie jest już takie dziwne. Zadajmy więc teraz pytanie naukowe: jak bardzo prawdopodobne jest to, że procesy biologiczne, które zaszły na Ziemi, są faktycznie unikatowe, przy założeniu, że gwiazd w naszej galaktyce jest więcej niż ziaren piasku na wszystkich plażach naszej planety razem wziętych?

Wchodzimy w dyskusję w stylu: nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko te mniej lub bardziej prawdopodobne.

Owszem. To skłania do zastanowienia się, co jest prawdopodobne. Naukowcy zajmujący się określaniem prawdopodobieństwa stawiają tezy, a następnie dążą do ich weryfikacji. Profesor Loeb mówi tak: w pewnym sensie jest prawdopodobne, że procesy, które zaszły na Ziemi, zaszły też na innych planetach. To stanowisko ugruntowane wśród astrobiologów. W efekcie naukowcy na dużą skalę poszukują dziś planet podobnych do naszej. Takich, które znajdują się w podobnej odległości od swojej macierzystej gwiazdy, mają zbliżoną strukturę atmosfery, wodę w stanie ciekłym. Sprawdzają, gdzie mogą występować składniki, z których ma szanse wyrosnąć takie ciasto jak na Ziemi. Kwestią religii jest wiara w to, że musi istnieć kucharz, który przyjdzie i poukłada te składniki w boskiej kolejności, uformuje i upiecze, a do tego jeszcze poda na jeden wybrany w restauracji Wszechświat stół. Naukowcy uważają jednak, że jeśli składniki będą występować razem przez odpowiednio długi czas, to właściwości materii sprawią, iż wystąpi wspomniana zdolność do replikowania się. Innymi słowy, kucharz jest zbędny, a finałowe ciasto podano na niejednym stole.

To teraz pytanie laika, ale ponoć nie ma głupich pytań: jak stoimy w tych poszukiwaniach, co nam się udało ustalić do tej pory?

Naukowcom udało się zidentyfikować kilka tysięcy planet poza Układem Słonecznym. Wiele z nich rokuje, czyli kwalifikuje się do szukania tam biosygnatur. Niedawno w świecie naukowym zawrzało po tym, jak w magazynie „Nature” pojawił się artykuł o możliwości istnienia śladów życia w atmosferze Wenus. Doniesienia okazały się fałszywe, ale jesteśmy już na zaawansowanym etapie poszukiwań i apetyty rosną.

Jakie mamy techniczne możliwości, by prowadzić poszukiwania?

Pierwsze planety – egzoplanety – zaczęliśmy obserwować ledwie 30 lat temu. Dokonał tego Polak, prof. Aleksander Wolszczan. Mijają cztery lata, odkąd odkrywcy egzoplanety orbitującej wokół gwiazdy typu słonecznego dostali Nagrody Nobla. Na ten moment już dość skutecznie odnajdujemy planety poza naszym układem. Człowiek nieustannie zwiększa swoje możliwości technologiczne, a w astronomii kolejne postępy są skokowe. Zanim Galileusz zaczął wykorzystywać lunetę, ludzie widzieli raptem niewielką część gwiazd. Przez kilka tysięcy lat patrzyli niemal dokładnie na te same punkciki co my teraz i mieli przeróżne pomysły, czym one są. Ziemię kładziono na grzbietach słoni i żółwi, głoszono, że można dojść na koniec świata. Gwiazdy miały moce nieziemskie w magicznym ujęciu, mogące wpływać na nasze życie i na to, kim jesteśmy. Dopiero technologiczny rozwój ludzkości pozwolił patrzeć dalej, weryfikować te przemyślenia i na tym budować dalsze przewidywania teoretyczne.

Profesor Loeb zasugerował, że nietypowy kształt i nieoczekiwane przyspieszenie Oumuamua (tak został nazwany obiekt z 2017 r.) mogą wskazywać, że to sonda wysłana przez obcą cywilizację. Czy to nie za duży przeskok myślowy: od biosygnatur do myślących kosmitów?

Ten astronom mówi tak: przedstawiam teorię, jedną z wielu możliwych do pomyślenia. Elementem pracy naukowej jest poszukiwanie wyjaśnień. On zaprezentował swoje, które jest kontrowersyjne, lecz mieści się w granicach pracy badawczej. Dopóki nie zostanie obalone, jest równoprawne wobec tego, że obiekt ten był zjawiskiem naturalnym. Profesor Loeb zaznacza, że naszym problemem jest to, iż nie mamy dobrych narzędzi do weryfikacji. Co prowadzi do pewnego paradoksu: wysyłamy w kosmos sondy z informacjami o nas, licząc, że ktoś je przechwyci, odczyta, a jednocześnie odrzucamy możliwości prób skontaktowania się z nami.

Jak rozumiem, ten obiekt nie jest czymś, co da się prosto wyjaśnić?

Ten obiekt pojawił się i odleciał. Czystym przypadkiem było to, że został zauważony. Dziś nie ma możliwości weryfikacji ponad wszelką wątpliwość, czym był. Profesor Loeb prowadzi dziś w świecie nauki pewien eksperyment myślowy, którego celem jest pokazanie naszych ograniczeń utrudniających nam inne, szersze spojrzenie na to, czym jesteśmy w kosmosie.

Kto zaobserwował ten obiekt i gdzie? I czy podobnych zagadek na niebie jest więcej?

Wyłapały go teleskopy na Hawajach. Stąd jego nazwa, która oznacza „Wysłannik”. Kilka miesięcy później zaobserwowano inny obiekt spoza Układu Słonecznego, ale udało się go zidentyfikować jako naturalny. Naukowcy zwracają uwagę na jeszcze inną rzecz: środki, które ludzkość przeznacza na poszukiwanie życia pozaziemskiego, są mniejsze niż na inne badania, często o niewielkim dla nas znaczeniu. Tymczasem odkrycie życia poza naszą planetą, nieważne jak zaawansowanego, będzie oznaczało olbrzymią i totalną zmianę kulturową dla ludzi.

Załóżmy, że właśnie dowiadujemy się o istnieniu innej formy życia...

Musimy zmierzyć się z efektem porównywalnym do rewolucji kopernikańskiej, zweryfikować choćby kwestię wiary i pojęcia istoty wybranej. Na pewno jeszcze mniej dosłownie, bardziej metaforycznie. Pojawi się nowy element – kulturowy – postrzegania innych form życia w kontekście ich dorobku. Być może to ewentualne życie będzie miało dokonania, które każą zweryfikować nasze.

Pojawią się uprzedzenia i stereotypy w kosmicznej skali?

I tak, jak mierzyliśmy się z różnymi odsłonami nacjonalizmu, wyzwaniem stanie się planetaryzm? To ciekawe doświadczenie, pozwalające nam identyfikować się jako mieszkańcy małej kosmicznej przestrzeni…

Ziemskiej wspólnoty?

Tak, z założycielskim i przewodnim mitem jednego narodu. Będą inni. My i oni. Pojawi się wyzwanie, jak układać sobie z nimi relacje, na czym je budować. Oraz mnóstwo wyzwań etycznych: czy można innymi się wysługiwać, czy można ich jeść?

Skoro oni dotarli w nasze okolice, a my nie potrafimy wylecieć dużo dalej poza Księżyc, to raczej my będziemy pożywieniem.

Fakt. Bo czy nie jest też tak, że my, ludzie, mamy w sobie głębokie przeświadczenie, iż to, co wydarzyło się na Ziemi, jest szczytem możliwości materii? Spójrzmy na krzywą Gaussa (rozkładu prawdopodobieństwa – red.) dla inteligencji danej populacji. Jednostki najwybitniejsze są w mniejszości. Także w skali kosmicznej nieuzasadnione byłoby myślenie, że należymy do jakiejś kosmicznej Mensy. Być może kontakt z inną cywilizacją, jeśli kiedykolwiek do niego dojdzie, będzie stanowił dla nas zastrzyk nowych możliwości rozwoju, uczenia się.

A co z lękiem przed nieznanym?

Jest czymś naturalnym. Ciekawe, czy to odczucie jest powszechne we wszechświecie. Ale wracam do tych sond wysłanych w kosmos z obrazem ludzkości. Przygotowując je, nie byliśmy samokrytyczni i do końca uczciwi wobec potencjalnego odbiorcy. W tym przekazie nie ma wiele o polityce kolonialnej, wojnach... O tym, jak agresywnym gatunkiem potrafimy być.

Załóżmy, że to pozytywny ziemski PR, który ma zachęcić do podjęcia z nami dialogu. Co tam jeszcze jest?

Ogólna informacja o naszym gatunku, galaktyczna mapa, jak do nas trafić, fragmenty utworów Bacha, trochę innych dzieł sztuki, głos przewodniczącego ONZ. Coś jak informacja dla potomnych zamknięta w pudełku. Ale proszę też zwrócić uwagę, że nieprawdą jest stwierdzenie: „wysłaliśmy przekaz w kosmos”. Nie zrobiliśmy tego my, Ziemianie, czy jakaś oddelegowana grupa naszych przedstawicieli – mędrców z różnych zakątków globu. Zrobili to Amerykanie. Podobnie jak mówimy, że „stworzyliśmy sztuczną inteligencję”. Nowa technologia nie jest obojętna kulturowo, narodowo, społecznie. A przede wszystkim ma swojego właściciela.

A kim są właściwie Ziemianie? Pod tym określeniem kryją się wyłącznie ludzie? Co z innymi gatunkami i ich prawem głosu?

To pytanie świetnie pokazuje nasz antropocentryzm. Już od dawna nie postrzegamy siebie jako części naszej biosfery. Przecież panujemy nad nią i kształtujemy ją w wybrany przez nas sposób. Poszukując świadomości w kosmosie, zapominamy, że żyjemy otoczeni „obcymi” na co dzień. To właśnie zwierzęta, którym odebraliśmy prawo głosu. To niezwykle ważne w kontekście tego, co się stanie, jeśli kiedykolwiek poznamy życie mniej inteligentne od nas. Czy też zaczniemy je hodować? Może patrzenie w kosmos sprawi, że zaczniemy myśleć o sobie jak o strażnikach planety, a nie jej władcach. Zwłaszcza jeśli się okaże, że jesteśmy sami i nikt ani nic na nas nie czeka.

Jak odkrycie życia poza Ziemią wpłynie na relacje geopolityczne?

Możemy się opierać na przykładach historycznych. Gdy Vasco da Gama zaczął pływać do Indii, robił to w interesie konkretnych królów. Jego odkrycia doprowadziły do szybkich zysków wybranych europejskich władców i gwałtownej eksploatacji Afryki. Epokowe odkrycia robią takie rzeczy z relacjami między krajami…

Dlaczego kosmos jest dziś taki ważny? Ma być nowym rynkiem zbytu, miejscem dla nowej przestrzeni życiowej?

Perspektywy ekonomiczne przeważają. Sposób, w jaki postrzegamy kosmos, jest zakorzeniony w tradycji eksploatowania, wyciskania największych korzyści z nowych zasobów. Ale wszechświat jest też naszym marzeniem od tysięcy lat. Obrazki na skałach pokazują odciski dłoni i rysunki zwierząt, a nad nimi gwiazdy. Element podróży, odkrywania, przekraczania własnych granic ma też znaczenie. Jest tu więc mieszanka najlepszych i najgorszych części naszej natury.

Obawia się pan kosmicznej gorączki złota?

Zależy, jak to rozumieć. Wybitnie nie podoba mi się zaśmiecanie nieba setkami obiektów. Mam na myśli choćby sztuczne satelity, działalność Starlinka Elona Muska, który w agresywny sposób zmienia nam krajobraz nieba. Nagle przed oczami przelatuje nam jakaś, za przeproszeniem, ledowa choinka. Brakuje międzynarodowych regulacji kwestii kosmicznych śmieci. Prosimy się o kłopoty. Tak jak nie zauważaliśmy śmieci, które wrzucaliśmy do mórz i oceanów, przez co teraz grozi nam katastrofa ekologiczna.

Który film o spotkaniu z kulturą pozaziemską oddaje to, co może nas spotkać?

„Arrival” („Nowy początek”) z 2016 r. Po serii lądowań obcych na Ziemi wojsko werbuje ekspertkę lingwistyki, której zadaniem jest odkrycie nastawienia przybyszy z kosmosu. Nasz sposób komunikowania powstał w wyniku ziemskich procesów ewolucyjnych. Mózg jest więc bardzo lokalnym narzędziem. Film opowiada o tym, jak forma języka i jego struktury gramatyczne nas różnicują, ograniczają. A także o tym, jak poznanie zasad obcego sposobu komunikacji innej formy biologicznej otwiera na nowe wyzwania i tym samym zmienia również nas samych. ©Ⓟ

Nie jesteśmy drugą NASA

Grzegorz Wrochna: Nie planujemy samodzielnie przeprowadzać wielkich misji kosmicznych od A do Z, choć oczywiście uczestniczymy w projektach międzynarodowych. Najważniejszymi zadaniami są jednak wsparcie krajowych działań i koordynowanie przedsięwzięć związanych z rozwojem polskiego sektora kosmicznego. Chcemy, by był on w stanie samodzielnie zaspokajać potrzeby państwa i społeczeństwa związane z technologiami kosmicznymi, a także by mógł zyskownie eksportować.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Drugi Polak w kosmosie jest pewny”, DGP nr 149 z 3 sierpnia 2023 r.