Jak pokazuje przypadek ustawy, która m.in. liberalizuje budowę lądowych farm wiatrowych, więcej czasu na namysł sejmowej większości się przyda. Zwłaszcza że część jej obietnic wyborczych jest szkodliwych. Pozostaje mieć nadzieję, że koalicja nie tylko opóźni ich spełnienie, ale w ogóle już do nich nie wróci. Spuszczenie na nie zasłony zapomnienia byłoby najlepszym rozwiązaniem.
Dotyczy to choćby zapowiedzianego przez Koalicję Obywatelską kredytu „zero procent”, którego zabrakło w umowie koalicyjnej, bo sprzeciwia mu się Lewica. Posłowie KO nie zamierzają jednak z niego zrezygnować, chociaż dopuszczają modyfikacje. O ile jeszcze pół roku temu kredyt „zero procent” mógł się wydawać jedynie bardzo niemądry, o tyle obecnie wygląda jak gotowy przepis na katastrofę. Zainicjowany przez PiS w lipcu kredyt „2 proc.” już spowodował olbrzymie wzrosty cen mieszkań. W tym roku rząd nie przewidział żadnych limitów, oczekując, że udzielonych zostanie 10 tys. takich kredytów. Założenie to od początku było absurdalne, bo po wielu kwartałach wysokich stóp procentowych zapotrzebowanie na przystępny kredyt hipoteczny było olbrzymie. 10 tys. osób zgłosiło się do banków już w pierwszych dniach działania programu, co spowodowało zatory i długie oczekiwanie na decyzję ze strony kredytodawców.
Według Związku Banków Polskich do końca listopada udzielono ponad 44 tys. kredytów na 2 proc., a wpłynęło łącznie 72 tys. wniosków. Obecny rząd Morawieckiego złożył projekt ustawy podnoszący przyszłoroczny limit wydatków na ten cel prawie dwukrotnie (z 941 mln zł do 1,8 mld zł), co najprawdopodobniej nie zyska poparcia większości Sejmu. Pokazuje to, że początkowe założenia były chybione. W skali kraju rozwiązanie to doprowadziło do skokowego wzrostu cen mieszkań. Z danych Expandera wynika, że w październiku ceny ofertowe lokali w Krakowie poszły w górę o 27 proc. w ciągu roku, a w Katowicach o 21 proc. Prawie 20-proc. skoki zanotowano także we Wrocławiu, w Warszawie i Poznaniu.
Realizacja sztandarowej obietnicy wyborczej Koalicji Obywatelskiej byłaby jeszcze droższa i mogłaby wywołać jeszcze większe wzrosty cen. Nieefektywność programów wsparcia popytu mieszkaniowego ujawniła się już przy okazji wcześniejszych odsłon „Rodzina na swoim”, „Mieszkanie dla młodych”, a teraz nikt już chyba nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Tanie kredyty należy schować w głębokiej szufladzie i zacząć wreszcie zajmować się problemem od strony podażowej.
Koalicja Obywatelska wydaje się za to zdeterminowana, by w przyszłym roku przeforsować kolejną swoją ważną obietnicę wyborczą – dwukrotne podniesienie kwoty wolnej od podatku, czyli do 60 tys. zł rocznie. Gdyby ją spełniła, kwota wolna w Polsce stałaby się jedną z najwyższych w Europie, przeliczając po kursie rynkowym, oraz najwyższą pod względem parytetu siły nabywczej. W Niemczech w tym roku wynosi ona niecałe 10 tys. euro, czyli przy obecnym kursie 43 tys. zł. Ceny konsumpcyjne u naszego zachodniego sąsiada (109 proc. średniej unijnej) są jednak prawie dwa razy wyższe niż w Polsce (62 proc. średniej UE). A zatem realnie kwota wolna już teraz jest u nas wyższa niż za Odrą. W krajach UE waha się ona na ogół w przedziale 5–10 tys. euro (w Austrii jest 11 tys.), ale wiele państw w ogóle jej nie stosuje, np. Holandia, uznawana czasem za raj podatkowy. W przywoływanej przez liberałów jako wzór Estonii kwota wolna wynosi 8 tys. euro (ok. 35 tys. zł), ale ceny konsumpcyjne są tam bliskie średniej unijnej.
Dwukrotne podniesienie kwoty wolnej wesprze przede wszystkim średnio zarabiających. Według symulacji Grant Thornton najwięcej zyskają osoby zarabiające 7–15 tys. zł brutto – na rękę ok. 300 zł. Procentowo najwyższą podwyżkę netto otrzymaliby zarabiający 6 tys. zł brutto (wzrost o 7 proc.). Korzyści dla osób zarabiających pensję minimalną byłyby nominalnie trzy razy niższe (ponad 100 zł).
„Wielu twierdzi, że świat będzie lepszy, a ludzie szczęśliwsi, jak podniesiemy kwotę wolną, a prawda jest taka, że to ulga zdecydowanie korzystniejsza dla bogatych. (…) Kwota wolna to nie jest najlepszy sposób zmniejszania obciążeń podatkowych. Bo główne pytanie brzmi, co promujemy i kogo chcemy wesprzeć?” – mówiła w 2015 r. ówczesna wiceminister finansów Izabela Leszczyna w wywiadzie dla DGP. Kwota wolna wynosiła wtedy zaledwie 3091 zł. W ciągu ośmiu lat politycy Platformy radykalnie zmienili więc zdanie w tej kwestii – niestety na gorsze.
Łączny koszt fiskalny proponowanego rozwiązania wyniósłby ok. 40 mld zł w skali roku, czyli byłby porównywalny z 500+. Około połowę tej kwoty straciłyby samorządy, które ucierpiały już w wyniku wcześniejszych obniżek PIT – czyli podwyżki kwoty wolnej do 30 tys. zł i obniżki pierwszej stawki do 12 proc. Komisja skarbników Unii Metropolii Polskich uważa, że uzdrowienie finansów samorządów w obecnych realiach wymagałoby m.in. podniesienia dochodów z PIT o 46 mld zł. Tymczasem nowa większość sejmowa chce je obniżyć o prawie połowę tej kwoty, chociaż jeszcze niedawno alarmowała, że rząd PiS drenuje budżety gmin i powiatów.
Mniej dotkliwe skutki fiskalne miałoby wprowadzenie wakacji od płacenia składek ZUS przez przedsiębiorców. To najbardziej nieskonkretyzowana obietnica wyborcza, która w różnych formach znalazła się w programach trzech ugrupowań. KO zapowiadała wprowadzenie urlopu dla przedsiębiorców, czyli zwolnienia od składek ZUS raz do roku, wraz z dodatkowym świadczeniem urlopowym w wysokości połowy pensji minimalnej. PSL od lat opowiada się za dobrowolnością w opłacaniu składek ZUS – co miałoby fatalne konsekwencje, ale na szczęście raczej nie ma na to szans. W programie Trzeciej Drogi propozycja ta znalazła się w znacznie łagodniejszej formie – zwolnienia ze składek firm przechodzących bliżej nieokreślone problemy finansowe.
PiS chce złożyć własny projekt w tej sprawie. Ocena postulowanego rozwiązania będzie w dużej mierze zależna od szczegółów, ale w najlepszym przypadku jego wprowadzenie będzie oznaczać kolejną wyrwę w systemie podatkowo-składkowym związaną z prowadzeniem działalności gospodarczej. Już teraz przedsiębiorcy i samozatrudnieni płacą ryczałtowy ZUS od 60 proc. średniej krajowej. Niewykluczone, że wakacje od ZUS stałyby się powszechną praktyką unikania składek raz do roku, czyli kolejną formą optymalizacji. Według informacji DGP koszt jednorocznego zwolnienia z miesięcznych składek wszystkich przedsiębiorców wyniósłby 1,6 mld zł, ale można przypuszczać, że taka zachęta skłoni kolejnych etatowców do przejścia na samozatrudnienie. Finalnie koszt może być więc wyższy.
Oczywiście ryczałtowe składki ZUS bywają ogromnym kłopotem dla małych firm z niskimi dochodami. Najlepszym wyjściem byłoby więc wprowadzenie składki proporcjonalnej do dochodu. Wtedy automatycznie wszyscy płaciliby adekwatnie do swojej sytuacji finansowej, nie trzeba byłoby kombinować, w jaki sposób ulżyć przedsiębiorcom w kłopotach. Rozwiązanie to zostało już przetestowane na składce zdrowotnej, którą firmy raportują co miesiąc na podstawie dochodu sprzed dwóch miesięcy za pośrednictwem platformy cyfrowej ZUS. Przebiega to sprawnie i szybko. Oczywiście na wprowadzenie go nie ma szans – spotkałoby się to z gigantycznym oporem dobrze zarabiających przedsiębiorców, których składki bardzo wyraźnie by wzrosły.
W programie Trzeciej Drogi znalazła się również propozycja, aby NFZ refundował prywatne wizyty u specjalistów, jeśli czas oczekiwania w publicznym systemie ochrony zdrowia przekraczałby 60 dni. Byłoby to perpetuum mobile dla dalszej prywatyzacji opieki medycznej w Polsce. NFZ miałby mniej pieniędzy na finansowanie wizyt w publicznym systemie, co wydłużałoby kolejki i napędzało popyt na prywatne wizyty. To z kolei zwiększałoby wydatki na refundację tych ostatnich. I tak w kółko.
Ceny porad lekarskich, które gwałtownie skoczyły w ostatniej dekadzie (szczególnie od pandemii), wzrosłyby jeszcze bardziej. Według danych GUS w 2015 r. średnia ceny wizyty u specjalisty wynosiła 89 zł. W 2022 r. było to już 164 zł, czyli prawie dwa razy więcej. Od 2019 r. ceny w gabinetach lekarskich poszły w górę prawie o połowę – ze 112 zł do 164 zł. Najnowsze dane o inflacji pokazują, że lekarze nadal podnoszą koszty swoich usług – o 14 proc. w październiku r/r.
Jedyną zaletą tej obietnicy Trzeciej Drogi jest to, że na razie nie trafiła na polityczny tapet. Nowa większość sejmowa najpierw zamierza znieść limity na usługi z NFZ, co popierają wszystkie ugrupowania tworzące koalicję. Rozwiązanie to samo w sobie mogłoby korzystnie wpłynąć na standardy ochrony zdrowia w Polsce, pod warunkiem że zostałoby solidnie dofinansowane. Tymczasem większość szykuje wydrenowanie NFZ z 7 mld zł, które trafią w większości do 10 proc. najzamożniejszych gospodarstw domowych. Mowa o kolejnej z obietnic wyborczych Koalicji Obywatelskiej i Trzeciej Drogi, czyli o przywróceniu ryczałtowej składki zdrowotnej.
Kampania wyborcza upłynęła pod znakiem dużych emocji i lekkomyślnych obietnic. Byłoby najlepiej, gdyby politycy dali sobie teraz kilka miesięcy na ochłonięcie i przemyślenie kolejnych kroków. W ich programach wyborczych czai się wiele nieodpowiedzialnych propozycji, na tle których ustawa wiatrakowa nie wypada najgorzej. ©Ⓟ