Nawet jeśli wiarygodność PiS osłabła, to brak alternatywy powoduje, że dalej jest on partią pierwszego wyboru dla znaczącej części osób, zwłaszcza mieszkańców małych miasteczek i wsi.

Z Mikołajem Cześnikiem rozmawia Emilia Świętochowska
ikona lupy />
Mikołaj Cześnik, socjolog i politolog, doktor habilitowany nauk społecznych, dyrektor Instytutu Nauk Społecznych Uniwersytetu SWPS. Zajmuje się badaniami opinii społecznej i wyborów politycznych / Materiały prasowe / Fot. materiały prasowe
Kiedy do pana zadzwoniłam, powiedział pan, że akurat jest na badaniach terenowych ze studentami. Kogo badacie?

Mieszkańców położonej na wschodnich rubieżach Pomorza, przy granicy z Mazurami Lubawy. To 10-tysięczne miasteczko, które jak wiele innych małych ośrodków jest na uboczu głównego nurtu życia publicznego w Polsce. Przeprowadzamy wywiady z pracownikami i pracownicami zakładów produkcyjnych, próbując uchwycić to, jak im się mieszka i pracuje. Osobom, które przyjeżdżają z metropolii, tutejszy rytm wydaje się uderzająco odmienny...

I co ciekawego usłyszał pan w Lubawie?

To typowe miasteczko ze spuścizną pogranicza, a także dość duży ośrodek przemysłu, przede wszystkim meblarskiego. Rzeczy, które tutaj mocno wybrzmiewają, niekoniecznie dominują w ogólnokrajowej debacie publicznej.

Na przykład co?

Polskość. W trakcie II wojny światowej Lubawa doświadczyła ciężkich represji zarówno ze strony hitlerowskich Niemiec, jak i Armii Radzieckiej. Gwałty, rabunki, morderstwa... W rozmowach z mieszkańcami bardzo silnie wybijają się wątki martyrologiczne. To zresztą charakterystyczne dla terenów pogranicza na Pomorzu czy Górnym Śląsku, gdzie w przeszłości napięcia narodowe i językowe często nakładały się na tarcia religijne – między katolikami a protestantami. Zresztą Kościół jest tam dalej ważną instytucją organizującą sporą część życia zbiorowego. W takich miejscach dużo bardziej niż w głębi kraju widać i czuć przywiązanie do polskości. Panuje przekonanie, że nie jest dana raz na zawsze, lecz trzeba się o nią ciągle bić i oddawać cześć tym, którzy o nią walczyli. Jest to rzecz, która zwraca uwagę szczególnie teraz, w ostatnim tygodniu kampanii wyborczej. W miasteczkach takich jak Lubawa można lepiej zrozumieć strategię zastosowaną przez Jarosława Kaczyńskiego.

Straszenie Niemcami, nazywanie Donalda Tuska wysłannikiem Berlina?

W niektórych rejonach Polski jest to skuteczne. Niewykluczone, że tak będzie również w Lubawie – właśnie ze względu na to, że jej historia jest silnie naznaczona konfliktem z Niemcami oraz zniszczeniem, które przyniosła ze sobą Armia Czerwona. To paliwo, które może PiS przynieść spore korzyści.

Niech mi pan wytłumaczy działanie tej strategii Jarosława Kaczyńskiego.

Z jednej strony bazuje ona na naturalnym, historycznie uwarunkowanym strachu przed Niemcami i resentymencie. Z drugiej strony podkreśla obronę osób słabszych. Lubawa jest pięknym, zadbanym miasteczkiem, które ogromnie się zmieniło w ostatnich latach, ale transformacja ustrojowa i gospodarcza była dla niej bolesnym procesem. Mieszkańcy dobrze to pamiętają. Przez długie lata państwo pozostawało tu nieobecne albo robiło niewiele, żeby ludzie żyli lepiej i godniej. Będąc w Lubawie, można zrozumieć, dlaczego tak wielu obywateli popiera kogoś, kto ujmuje się za rejonami oddalonymi od metropolii i upomina się o interesy ich mieszkańców. Opowieść o równych szansach i obietnice dowartościowywania tych, którzy mieli drogę pod górkę, nadal mocno rezonują w takich miejscach. W wyborach parlamentarnych w 2019 r. PiS uzyskał w samej Lubawie ponad 47 proc., a w całej gminie – 66 proc. głosów. W ostatnich wyborach prezydenckich Andrzej Duda również zdobył tam wyższe poparcie niż w całym kraju.

Kolejne nadużycia i afery z grubymi miliardami w tle nie zaburzyły obrazu PiS jako partii, która broni słabszych i nieuprzywilejowanych?

W skali kraju na pewno zaburzyły. Wszystko przecież wskazuje na to, że Prawu i Sprawiedliwości nie uda się zdobyć 8 mln głosów tak jak w roku 2019. Raczej spodziewamy się, że uzyska 6,5–7 mln, a zatem strata będzie spora. To właśnie efekt zmęczenia i niezadowolenia wyborców. PiS nie uniknął błędów, które wcześniej popełniały partie rządzące: Bizancjum, rozpasanie, nieudolność... A nawet wyniósł te patologie na nowy, wyższy poziom. Wiele rzeczy się też PiS-owi po prostu nie udało. Ale nawet jeśli jego wiarygodność osłabła, co przekłada się na spadek poparcia, to brak alternatywy powoduje, że dalej jest partią pierwszego wyboru dla znaczącej części osób, zwłaszcza mieszkańców małych miasteczek i wsi.

Żadne z ugrupowań opozycyjnych nie wydaje się im przekonującą alternatywą?

Nie. Przekraczanie polaryzacyjnego rowu jest trudne. Choćby ze względu na negatywny sposób, w jaki politycy opozycji są przedstawiani w mediach publicznych. A trzeba pamiętać, że wciąż są w Polsce rejony, gdzie TVN czy inne prywatne stacje nie docierają. Dla ludzi, którzy chcą oglądać coś innego niż telewizja państwowa, oferta jest tam uboga. Media do pewnego stopnia kształtują nam obraz rzeczywistości. Ten, który prezentuje dziś TVP, jest skrajnie różny od tego, który wyłania się z TVN. Między nimi prawie nie ma punktów wspólnych. Trudno wyrobić sobie rzetelną opinię, gdy wszędzie dookoła krąży tylko jeden przekaz. Ale poza wszystkim opozycja popełniła też poważne błędy strategiczne.

Strategiczne?

Tak. Takim błędem był przede wszystkim start z trzech list wyborczych. Gdyby kandydaci partii opozycyjnych znaleźli się na jednej liście, to dzisiaj sprawa byłaby jasna: czekalibyśmy na wybory, które doprowadziłyby do zmiany władzy.

Jest pan przekonany, że opozycja byłaby teraz w całkiem innym miejscu?

Nic nie wskazuje na to, że zsumowane poparcie dla trzech komitetów wyborczych będzie niższe niż czterdzieści kilka procent. Najprawdopodobniej liczba mandatów zdobytych przez jedną listę byłaby większa. Robiono zresztą badania, żeby sprawdzić, ilu obywateli nigdy nie zaakceptowałoby wspólnego startu – i wychodziło, że takich osób nie jest dużo. Gdyby partie zdecydowały się iść razem do wyborów odpowiednio wcześniej, np. pół roku temu, gdy sondaże pokazywały, że zjednoczona opozycja wyraźnie wygrywa ze Zjednoczoną Prawicą, to cała dynamika polityczna tej kampanii mogłaby być inna. Inaczej zachowywałby się sam PiS. Solidarna Polska pewnie wystartowałaby samodzielnie. Wydarzyłoby się to, co się zwykle dzieje w partiach w podobnych sytuacjach: nastąpiłaby ucieczka z tonącego okrętu. Jedni robiliby to szybciej, inni wolniej. PiS ma dzisiaj nikłe szanse na samodzielne rządy, ale spore na rządy w układzie koalicyjnym. Albo pseudokoalicyjnym, jeśli podkupi grupę posłów z innej partii, żeby uzupełnić brakujące głosy. Jeśli wziąć pod uwagę naszą ordynację wyborczą, dużo więcej przemawia za tym, że bardziej warto się było jednoczyć, niż kandydować w trzech komitetach. A skoro na jednej liście mogą być Morawiecki i Ziobro, choć wiemy skądinąd, że – delikatnie mówiąc – za sobą nie przepadają…

…to tym trudniej zrozumieć, dlaczego opozycja nie mogła dojść do porozumienia w sprawie wspólnego startu. To chce pan powiedzieć?

Wiemy, że zadecydowały małe interesy poszczególnych partii – przede wszystkim pieniądze i współzawodnictwo. Działaczom, którzy dostali biorące miejsce na liście swojego komitetu, mogłoby być trudno o dobrą pozycję na jednej, dużej liście. Inny błąd to koalicyjny start Trzeciej Drogi, który teraz oznacza spekulacje, czy uda się jej przekroczyć próg. Po nauczce, jaką w 2015 r. dał Barbarze Nowackiej i całej Lewicy pan D’Hondt (podział mandatów następuje według metody D’Hondta – red.), wydawało się, że coś takiego już się nie przydarzy. A jednak po raz kolejny ten scenariusz może się wydarzyć. Dzisiaj badania pokazują, że Trzecia Droga raczej znajdzie się ponad progiem niż pod, ale nie ma na tyle bezpiecznego marginesu, żeby być spokojna. Oprócz tego popełniono jeszcze parę innych błędów, które zawsze się zdarzają w kampanii. Partiom opozycyjnym było o tyle trudno ich uniknąć, że ich działania były mało skoordynowane, a jeśli już, to na bardzo podstawowym poziomie. Poza tym, gdyby koordynacja była większa, to tym bardziej zasadne wydawałoby się pytanie, dlaczego nie idą razem, skoro osobno ewidentnie tracą.

Wiele słyszymy o pogłębiającej się polaryzacji i zwalczających się plemionach politycznych. To, co dla jednych jest aferą wizową, dla drugich sprowadza się do nieprawidłości w paru placówkach, na które odpowiednio zareagowała prokuratura. Dla jednych winnym rekordowej inflacji jest Putin, dla drugich – Adam Glapiński i PiS-owskie rozdawnictwo. Takie przykłady można mnożyć. Zapytam więc przekornie: czy wyborców PiS i opozycji coś jeszcze łączy?

Wbrew temu, co się może nam wydawać, wyborcy stanowią niewiele ponad połowę społeczeństwa. Warto o tym pamiętać, dlatego że ci, którzy nie biorą udziału w głosowaniu – czyli prawie co druga osoba, którą spotykamy na ulicy – wcale nie są tak silnie spolaryzowani. Mamy jednak skłonność – szczególnie ci spośród nas, którzy bliżej przyglądają się polityce – żeby ekstrapolować podejście części społeczeństwa na całość. Co łączy Polaków? Wciąż jesteśmy bardzo homogeniczni kulturowo. Oczywiście rozwarstwiamy się i spieramy. Napięcia między młodszymi a starszymi pokoleniami są dziś tak duże, że widać tam wręcz pęknięcie. Dalej jednak prawie wszyscy powielamy te same rytuały religijne i kulturowe, np. świętujemy Boże Narodzenie i Wielkanoc. Nadal większość z nas uważa, że bitwa pod Grunwaldem była najważniejszym momentem w dziejach Europy...

Ale ja pytam, co łączy nas politycznie jako wyborców.

Widać to w momentach kryzysowych. Mamy dobrze wypracowany awaryjny tryb działania i potrafimy go sprawnie uruchomić, gdy zdarza się coś wyjątkowego. Tak się stało choćby po rosyjskiej inwazji, gdy masowo zaczęli przyjeżdżać do nas Ukraińcy. Wtedy było doskonale widać, co nas łączy jako obywateli: że nie wypada zostawić ludzi uciekających przed wojną bez schronienia i opieki. W takiej sytuacji partyjność traciła na znaczeniu. Również w czasie pandemii zdarzały się wśród ludzi podobne odruchy solidarności. Państwo włączało się dopiero później. To zresztą typowe dla społeczeństwa wielokrotnie poddawanego w swojej historii represjom i traumom. Innym przykładem jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Oczywiście byłoby lepiej, gdybyśmy mieli sprawnie działający system ochrony zdrowia i inne usługi publiczne. W ten sposób najefektywniej pomaga się słabszym. Działanie akcyjne to tylko uspokajanie sumień.

Jak bardzo polscy wyborcy zmienili się przez ostatnie osiem lat?

Sam elektorat – bardzo. Przede wszystkim weszły do niego osoby, które wcześniej głosowały rzadko albo nie głosowały w ogóle. W pierwszej dekadzie XXI w. zdarzały się wybory, w których brało udział poniżej połowy uprawnionych – np. w 2005 r. zagłosowało tylko ok. 40 proc. osób. PiS udało się doprowadzić do podniesienia frekwencji do ponad 50 proc. i prawdopodobnie jest to trwała zmiana. W tym roku pewnie nie uda się osiągnąć 62 proc. jak w 2019 r., ale pewnie będzie niewiele mniej.

Z czego to wynika?

Duża część osób nabrała przekonania, że ich głos coś znaczy. Demokratów powinno to cieszyć. Wiele się przez te osiem lat wydarzyło, co zostawiło w nas ślad. PiS, zrywając z dotychczasową polityką partii rządzących, zakwestionował porządek ustanowiony w 1989 r. Mieliśmy pandemię, a zaraz potem wybuchła wojna w Ukrainie.

A nie sądzi pan, że przybyło wyborców cynicznych?

Powiem inaczej: udało się wprowadzić do dyskursu publicznego kategorię interesu. Nie rozmawiamy już głównie o wielkich hasłach, jak to miało miejsce w latach 90. Oczywiście również wtedy politycy załatwiali mniejsze i większe sprawy, ale tak naprawdę jedyną partią, która otwarcie się do tego przyznawała, było Polskie Stronnictwo Ludowe, reprezentujące konkretną grupę społeczną – rolników. Można to nazywać cynizmem – jak Przemysław Sadura i Sławomir Sierakowski. A można też uznać realizowanie rozmaitych interesów wyborców za normę w demokracji. Nie uważam, żeby było to coś złego. W polityce nie chodzi o rozdzieranie szat, lecz o to, jak będziemy dzielić wspólny tort. Wiele ważnych spraw mamy już pozałatwianych: jesteśmy w NATO, w Unii Europejskiej. Dopóki mamy spokój, powinniśmy się zajmować przyziemnymi, mniej elektryzującymi kwestiami. Problem z PiS polega na tym, że z jednej strony uprawia normalną politykę, z drugiej – w tym, co robi, a szczególnie w tym, co mówi, jest masa przesady, tromtadracji, frazesów itd. Co oczywiście osłabia przekaz partii, która twierdzi, że chce rozwiązywać problemy. Słyszymy, że elity to zdrajcy, przeciwnicy polityczni wypisywani są ze wspólnoty narodowej. Moim zdaniem to bardzo groźne. Dla całego społeczeństwa – nie tylko dla tych, którzy przegrywają wybory. Widzimy dzisiaj w Izraelu, jak niebezpieczne jest osłabianie państwa i spójności społecznej. To poważne memento.

Czyli w polityce jest coraz mniej idealizmu?

Tak. Wyświnienie polityki powoduje, że ostatni idealiści są z niej wypychani. PiS ma na tym polu znaczące „zasługi”: nieliczenie się ze zdaniem przeciwników i grup społecznych spoza własnego elektoratu, unikanie dyskusji, brak zgody na kompromisy. Jego podejście sprowadza się do tego, co kiedyś obrazowo podsumował Stefan Niesiołowski: „Jak sobie wygracie wybory, to będziecie sobie mogli przegłosować, co chcecie, a teraz my mamy większość, cisza”.

Czy jednak nie trzeba być trochę idealistą, aby wierzyć, że państwo można naprawiać i ulepszać?

Trzeba być idealistą, jeśli chodzi o strategię, a jednocześnie sprytnym, przebiegłym lisem, jeśli chodzi o taktykę. Warunkiem mocy sprawczej w polityce jest wygranie wyborów. Mówiąc inaczej: trzeba się ubrudzić, jeśli chce się potem sprzątać. Ci, którzy nie są pragmatykami, nie stąpają twardo po ziemi, pozostają pięknoduchami.

Wierzy pan w pojednanie, o którym mówi Donald Tusk?

Tak. W dużo bardziej podzielonych od nas społeczeństwach udawało się ten proces przeprowadzić, choć oczywiście efekt nigdzie nie był idealny. Wymieńmy choćby Rwandę, kraje Ameryki Południowej, RPA, Włochy, Niemcy, Hiszpanię. W każdym z tych krajów w ziemię wsiąkło mnóstwo krwi, a potem spróbowano pojednania. My – na szczęście – nie mamy takiego bagażu. Co najwyżej musimy odwoływać zbyt mocne słowa, które padły. W tym sensie mamy więc o wiele łatwiej. Czy się uda? Nie wiem.

Co – oprócz samego wyniku głosowania – jest dla pana największą zagadką tych wyborów?

To, jak się zachowa Konfederacja – czy pozostanie spójna, czy da się podzielić. Czy się skusi, żeby wejść do rządu. I jaka ewentualnie będzie tego cena. Dzisiaj najbardziej prawdopodobny jest scenariusz pata, w którym ani jeden, ani drugi obóz polityczny nie uzyskuje większości potrzebnej do rządzenia. Konfederacja może więc zostać partnerem koalicyjnym albo poprzeć rząd mniejszościowy, a potem przynajmniej od czasu do czasu pomagać w głosowaniach. Ale może zdarzyć się również tak, że Konfederacja nie uzyska pakietu kontrolnego w polskiej polityce. Trochę się obawiam takiego scenariusza, bo oznacza niestabilność. ©Ⓟ

Wyborcy stanowią niewiele ponad połowę społeczeństwa. Ci, którzy nie biorą udziału w głosowaniu – czyli prawie co druga osoba, którą spotykamy na ulicy – wcale nie są tak silnie spolaryzowani