Do spisów wyborczych, z myślą o niedzielnych wyborach, dopisało się pięciokrotnie więcej osób niż w 2019 r.

Do wczorajszego południa ponad 1,1 mln osób zgłosiło jednorazową zmianę miejsca głosowania – wynika z danych Ministerstwa Cyfryzacji. Chodzi przede wszystkim o osoby, które chcą zagłosować tam, gdzie mieszkają, choć są zameldowane gdzie indziej. To np. wielu mieszkańców dużych miast.

Liczba ta przyrasta w imponującym tempie – jeszcze w poniedziałek takich wyborców było 900 tys. Zgłoszeń zmiany miejsca głosowania już teraz jest ponad cztery razy więcej niż przed wyborami parlamentarnymi w 2019 r. i prawie dwa razy więcej niż przed wyborami prezydenckimi w 2020 r.

Podobny trend widać także wśród wyborców, którzy pobrali zaświadczenie o prawie do głosowania (co uprawnia do oddania głosu w dowolnej komisji, także zagranicznej). Jest ich już 294 tys. W 2019 r. wydano ponad 155 tys. zaświadczeń.

ikona lupy />
Tyle osób zgłosiło do wczoraj jednorazową zmianę miejsca głosowania / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe

Mobilizację widać także wśród wyborców zagranicznych. Wczoraj szef MSZ Zbigniew Rau informował o 554,3 tys. osób zarejestrowanych przez system MSZ. Cztery lata temu poza Polską zagłosowało ponad 314 tys. osób, a w wyborach prezydenckich w 2020 r. (II tura) – ponad 417 tys.

– To oznacza, że frekwencja będzie wysoka, będziemy mieli też wyborczą turystykę – mówi Marcin Palade z Centrum Analiz Wyborczych.

O rekordowej frekwencji słyszymy zarówno z PiS, jak i z KO. – Cztery lata temu frekwencja wyniosła ponad 62 proc., w wyborach prezydenckich zbliżyła się do 70 proc., a to jest zawsze Mount Everest dla wyborów. Dziś widać olbrzymią mobilizację i gdybym miał typować, obstawiałbym 65 proc. – mówi Cezary Tomczyk z PO.

Trudno przewidzieć, kto będzie beneficjentem zmian. Dane o zaświadczeniach, zdaniem naszych rozmówców z opozycji, zapowiadają mobilizację ich wyborców, ale równocześnie ze sztabów i KO, i PiS płyną sygnały, że rośnie także gotowość do głosowania na wsi, która jest bazą PiS.

Wzmożony ruch w urzędach

Stołeczny ratusz podaje, że według danych na 6 października br. do spisu wyborców dopisało się ponad 87,5 tys. osób, natomiast ponad 32 tys. wystąpiło o wydanie zaświadczenia o prawie do głosowania.

– Zainteresowanie jest bardzo duże. Do dziś wydano znacznie więcej zaświadczeń o prawie do głosowania niż w analogicznym okresie w 2019 r. Wówczas było ponad 34,8 tys. osób dopisanych do spisu wyborców i ponad 10,7 tys. wydanych zaświadczeń – mówi Monika Beuth, rzeczniczka urzędu miasta w Warszawie.

We Wrocławiu do poniedziałku do stałego rejestru wyborców (co uprawnia do głosowania w danym miejscu na te i każde kolejne wybory) dopisało się 1670 osób wobec 3520 w poprzednich wyborach do Sejmu i Senatu. – Rekord widać w liczbie osób, które złożyły wniosek o zmianę miejsca głosowania. W 2019 r. były to 16 742 osoby. Aktualne dane wskazują, że już teraz o zmianę wnioskowało 41 669 wyborców – informował nas w poniedziałek Mikołaj Czerwiński z urzędu miasta we Wrocławiu.

Z kolei w Łodzi do 6 października łącznie 18 339 osób wystąpiło o dopisanie do spisu, co w porównaniu z łączną liczbą 8559 osób z 2019 r. oznacza wzrost o prawie 10 tys.

Skąd frekwencja

Doktor habilitowany Jarosław Flis, socjolog polityki, wskazuje trzy motory napędzające wysoką frekwencję. – Po pierwsze, społeczeństwo się starzeje, bogaci i edukuje, a tacy ludzie głosują częściej. Po drugie, obie strony wierzą w zwycięstwo. PiS jest pierwszą partią w sondażach, a opozycja ma więcej mandatów w prognozach, więc żaden z elektoratów nie ma powodu do opuszczania rąk. Wreszcie od dawna nie było wyborów, ludzie są wyposzczeni i chcą pokazać swoje zdanie – podkreśla rozmówca DGP.

Nikt nie ma na dziś pewności, kto najbardziej skorzysta na tej przedwyborczej mobilizacji. Diagnoza opozycji jest taka, że w większości to są jej wyborcy, głównie ci mieszkający w dużych miastach, ale niekoniecznie tu zameldowani.

– Wydaje się, że główną motywacją na te wybory jest chęć zmiany. To jest wyczuwalne na spotkaniach, na wiecach, że ludzie są już zmęczeni sytuacją w Polsce. Nawet mieszkańcy wsi już dawno nie mieli tak dość rządzących, jak jest to odczuwalne w tej chwili. Zakładam więc, że ta mobilizacja jednak będzie sprzyjać partiom demokratycznym, a nie rządzącym – komentuje Arkadiusz Myrcha z PO.

Inaczej sprawę postrzega nasz rozmówca z otoczenia premiera Mateusza Morawieckiego. – Rekordowa frekwencja jest całkiem realna. A im wyższa frekwencja, tym dla nas lepiej, bo w miastach są już niewielkie rezerwy frekwencyjne, a w mniejszych miejscowościach one są jeszcze duże – ocenia.

Wyborcza turystyka

Duża liczba zaświadczeń do głosowania poza miejscem zamieszkania sugeruje, że możemy mieć do czynienia z nieznaną wcześniej skalą tzw. turystyki wyborczej.

Sprzyjający opozycji liderzy opinii i politolodzy namawiają wyborców do głosowania poza dużymi miastami. Czyli w miejscach, gdzie liczba głosów przypadających na mandat jest mniejsza, a więc siła głosów wyborców większa. Powstały nawet strony internetowe jak www.podrozewyborcze.pl czy Glosujtam.pl, na których wyborca może się zorientować, dokąd pojechać, by siła jego głosu wzrosła. Na pierwszej z nich wyborca ze stolicy może się dowiedzieć, że wyjazd do sąsiadujących okręgów: płockiego, siedleckiego czy radomskiego, może zwiększyć siłę jego głosu nawet cztery razy.

– Taki cel sugeruje zarówno dwukrotnie większa liczba pobieranych zaświadczeń niż cztery lata temu, jak i zapewne duża część tych, którzy dopisali się do konkretnych komisji na te wybory – podkreśla Jarosław Flis. Jego zdaniem duża liczba zaświadczeń sugeruje, że w skali całego kraju głosy „turystów” mogą przesądzić nawet o siedmiu mandatach.

PiS, układając listy i wysyłając znanych polityków poza ich macierzyste okręgi (przykładem jest „jedynka” dla Jarosława Kaczyńskiego w Kielcach), liczył nawet na 12 mandatów ekstra. Turystyka wyborcza przynajmniej w części może pokrzyżować te plany.

Kolejną kwestią jest to, jak zjawisko przełoży się na trafność prognoz wyborczych. – Wysoka frekwencja i turystyka wyborcza to będzie duży problem dla wiarygodności ostatnich przedwyborczych sondaży i exit polls. To komplikuje sytuację – podkreśla Marcin Palade z Centrum Analiz Wyborczych