Był kiedyś urzędnik, który budził ogromne emocje. Nazywał się Swiatosław Szeremeta i miał pewien – może nawet znaczny – udział w blokowaniu ekshumacji prowadzonych przez Polaków na Ukrainie. Witold Waszczykowski, szef MSZ w rządzie Beaty Szydło, wciągnął go na listę zakazu wjazdu do strefy Schengen, powołując się na ekstremistyczne poglądy urzędnika. Dowodem miały być zdjęcia, na których Szeremeta pozował w mundurze SS. To znaczy nie dowody, tylko ogólnodostępne foty z udziałem grup rekonstrukcyjnych, na których urzędnik był w mundurze. Tylko że nie SS, a w amerykańskim woodlandzie. Waszczykowski nie musi wiedzieć, jak wygląda mundur szkoleniowy korpusu Marines. Urzędnicy, którzy mu podsuwali kwity, już tak.

Efekt był taki, że Szeremeta trafił do Systemu Informacji Schengen, ale część państw strefy nie uznała tej decyzji i nadal wystawiała mu wizy. Nietrudno zgadnąć, że pierwszą, którą pochwalił się Ukrainiec, była wiza niemiecka. Jej zdjęcie wrzucił do mediów społecznościowych tuż po wylądowaniu w Berlinie. Żadna ze stron nie wyszła ze sporu o Szeremetę zwycięsko. Polska, naciskana przez Niemcy, musiała uzasadniać, że nie wykorzystuje instrumentalnie systemu SIS. Szeremeta groził Waszczykowskiemu procesem o naruszenie dóbr osobistych, choć nigdy nie wyszedł poza rolę pieniacza. Było dużo emocji i twitterowych inb. Finalnie oba państwa nie zyskały nic. Wyszły na środkowoeuropejską dzicz, która bije się po pustych łbach pałkami. Ekshumacje odmrażał dopiero Michał Dworczyk. Już po inwazji rozpoczętej 24 lutego 2022 r.

Dziś mechanizm sporu jest taki sam, tylko stawka wyższa. Polska i Ukraina miały okazję stworzyć cywilizowane mechanizmy współpracy i wzmocnić pozycję regionu w odniesieniu do starej Europy. Wołodymyr Zełenski wolał jednak tanią kalkulację polityczną opartą na wierze, że PiS się kończy. W rezultacie podłączył się pod ogólną atmosferę dojeżdżania Polski rządzonej przez prawicę, aby uciułać trochę pieniędzy dla swoich agrooligarchów. Bo – umówmy się – ostatnim zagadnieniem, które interesuje Kijów, jest głód na globalnym Południu. Od kilku miesięcy jego urzędnicy, zamiast szukać porozumienia z Polską, strzelali z ucha w Brukseli i badali, czy można się podpiąć pod niemieckie wpływy w Komisji Europejskiej, aby wygrać. Gwoli ścisłości polscy urzędnicy nie byli chorobliwie pracowici w drodze do spacyfikowania sporu i uniknięcia zderzenia czołowego. Niewykluczone, że założeniem wyjściowym była wiara w solidarność instytucji unijnych z państwem członkowskim. Również i autor tego tekstu przyjął taką perspektywę. Okazała się ona naiwna.

Zabawny był moment, gdy Polska utrzymała blokadę rynku, a Ukraina zapowiedziała pozew do WTO. W mediach ukraińskich na głównych stronach nagle pojawiły się zapowiedzi nowych pakietów pomocy wojskowej z Niemiec i perspektyw współpracy z Berlinem oraz komentarze dotyczące złych pisiorów, którzy nie rozumieją cierpienia głodującej ludności Afryki i cierpień Ukrainy. Położenie Polski – jak przy inbotwórczych sporach z Izraelem – okazało się fatalne. Oprócz sporu z Wołodymyrem Zełenskim władze w Warszawie mają pootwieranych kilka innych frontów. Na własne życzenie. Na ich głowie pozostaje problem pretensji MSW Niemiec i KE o aferę wizową. Berlin ciśnie w kwestii obowiązkowych mechanizmów solidarnościowych i kwot migrantów. Jakby zapominając, jak sam w czasie kryzysu migracyjnego w 2015 r. łamał konwencję dublińską.

To nie koniec. Słaba pozycja Polski w UE wynikająca z nieuregulowanego sporu o praworządność sprzyja pomijaniu Warszawy w dyskusji o zmianie zasad podejmowania decyzji we Wspólnocie z jednomyślności na większość kwalifikowaną. Zbigniew Rau zapewniał niedawno, że to nie problem i da się zablokować Berlin (lidera tej zmiany), bo małe państwa będą przeciw, aby nie stracić na znaczeniu. Tylko że gdy Rau żył w oczekiwaniu na nowe produkcje Bollywood, kanclerz Olaf Scholz budował poparcie dla swojego szalonego pomysłu. Zmianę zasad głosowania na dziś poparły: Finlandia, Francja, Hiszpania, Holandia, Luksemburg i Słowenia. Czyli grono, w którym można wskazać co najmniej kilka państw małych. Zełenski musi to brać pod uwagę w swoich kalkulacjach, oceniając układ sił. Jednak o ile Berlin ma rzeczywiście zysk z osłabiania Polski jako potencjalnej „gęby do żywienia” przy unijnym stole decyzji, o tyle dla Ukrainy wchodzenie w brudne układy z państwem, które traktuje ją jak trzeci świat, którym można pohandlować, korzystne nie jest.

Nawet jeśli Zełenski wygra w sprawie zboża, przegra z geopolityką. Tak jak przegrał Petro Poroszenko, który również wystawił PiS, traktując go jak partię sezonową. Ostatecznie to polski rząd trwale sprzeciwiał się pozbawianiu Ukrainy suwerenności poprzez porozumienia mińskie. Niemcy do ostatniej chwili przed inwazją cisnęli w sprawie realizacji Mińska i kupowali gaz od Władimira Putina. Niemcy, na których postawił Poroszenko, nie poparli go, gdy Rosjanie zamknęli Ukraińcom dostęp do portów nad Morzem Azowskim. Poza rytualnym oburzeniem nie wspierali go również, gdy dochodziło do wymiany ognia na linii rozgraniczenia. Naciskali za to na uznanie separatystycznych elit w parapaństwach Donbasu. Zełenski, wchodząc w układ z KE i Niemcami przeciw Polsce w sprawie zboża, wejdzie w buty Poroszenki. Uciuła parę hrywien dla agrooligarchów. Ale przyjdzie moment, kiedy Niemcy wystawią mu za to rachunek. Na przykład proponując „nowatorską formułę zamrożenia konfliktu” i umowne porozumienie Mińsk III albo generując całą listę zastrzeżeń związanych z praworządnością w procesie integracji z UE. Za wypełnienie każdego z warunków zażądają zapłaty. Pozostaje mieć nadzieję, że Polska wtedy stanie po stronie Kijowa. Byle nie zapomnieć wypisać weksla. ©℗