Przychodzi Kwaśniewski do doktora. „O, to znowu pan – mówi lekarz. – Przecież już mówiłem, że jest pan w świetnej formie”. „Prawda, że w świetnej? I do tego jestem jeszcze przystojny. I wszyscy mnie lubią” – odpowiada Kwaśniewski. I wychodzi uśmiechnięty.
Nie, tego żartu nie znajdziecie w „Prezydencie” wydanym przez Znak. Wymyśliłem dowcip na szybko po lekturze wywiadu rzeki z Aleksandrem Kwaśniewskim, który przeprowadził Aleksander Kaczorowski. „Prezydent” idealnie wpisuje się w pozytywny stereotyp Kwaśniewskiego. Króla życia, fajnego gościa, przyjaciela VIP-ów i dobrego polityka z wyidealizowanej przeszłości.
Kwaśniewski – jak większość osób publicznych – lubi o sobie dobrze mówić. Zwłaszcza że Kaczorowski mu w tym zadaniu przesadnie nie przeszkadza. Czasem dorzuci jakąś anegdotę o Havlu (w końcu jest czołowym polskim czechoznawcą) i pytaniami zadba o chronologię. Zaczyna się od Rosji i Ukrainy. Bo temat aktualny, a Kwaśniewski ma na tym polu dużo doświadczenia. Już w 2002 r. (w drodze powrotnej z nieszczęsnych piłkarskich mistrzostw świata w Korei i Japonii) odwiedza Putina (półoficjalnie) w Moskwie. Nieopierzony jeszcze rosyjski przywódca (rządzi ledwie od dwóch lat) opowiada starszemu stażem (choć nie wiekiem) koledze z Polski o swoich planach i marzeniach. Jednym z tych planów jest odbudowa „wielkiej Rosji”.
Potem wracamy do chronologii. Dom rodzinny, studia (nieukończone) w Gdańsku, poznanie Jolanty, ślub, przenosiny do Warszawy, stanie w kolejkach, ale i kariera w późnym PRL. PZPR się kruszy, Olek kwitnie, pokonuje Wałęsę i zajmuje należne mu miejsce w dziejach współczesnej Polski. Lewicowca, Europejczyka i nowoczesnego Polaka. To już nie jest Olek. Nawet nie Aleksander. Teraz to Prezydent, którego rad chce słuchać wielu: od menedżerów globalnych firm ubezpieczeniowych w Szwajcarii po autokratów z Azji Środkowej. Ci ostatni, oczywiście, na dobrej – choć niełatwej – drodze ku demokracji.
Słucha się Kwaśniewskiego dobrze. Anegdota goni anegdotę. Moja ulubiona to ta, gdy Kwaśniewski, Romano Prodi, hiszpański markiz de Oreja i Gerhard Schröder wracają z płatnych występów u prezydenta Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa (wtedy od 19 lat na urzędzie). Śnieżyca zmusza ich do lądowania w Monachium. A tam chaos. Hotelu nie da się załatwić i byłym VIP-om grozi koczowanie na lotnisku. Może Schröder coś załatwi? Nie. Były kanclerz ulatnia się jak kamfora, zostawiając pozostałych na lodzie. Kwaśniewski dzwoni więc do polskiego konsulatu, który ratuje sytuację. U pani konsul zjedli parówki, wypili wódeczki i położyli się do łóżka. To znaczy Prodi i Oreja do łóżka. A Kwaśniewski przespał się na fotelu.
Czegóż chcieć więcej? No właśnie, czegóż? Kwaśniewski jest mistrzem anegdotki. I płynięcia z prądem. Zawsze i w każdych okolicznościach. Ten typ tak ma. Zawsze wie, jak się ustawić. I co powiedzieć. Kwaśniewski w rozmowie z Kaczorowskim nie ma najmniejszej potrzeby wyjścia poza swoją strefę komfortu. Jest jak stary aktor, który miał talent, potrafił go wykorzystać i wspomina swoje stare role. Publika – zwłaszcza ta rozkochana w starym repertuarze – będzie zachwycona. A pozostali? Oni dowiedzą się, że… najlepiej już było. Za prezydenta Kwaśniewskiego. ©℗