Władimir Putin zapewne chciał zdobyć miejsce na kartach historii. I udało mu się – będzie wspominany jako współtwórca nowego światowego ładu. Wraz z wirusem SARS-CoV-2, też wrednym i morderczym

W języku potocznym „ład” to słowo o zdecydowanie pozytywnym wydźwięku. Ale nie w nauce o stosunkach międzynarodowych. Tu, stosowane zamiennie z pojęciami „porządku” czy „systemu”, pozbawione charakteru wartościującego, oznacza po prostu charakterystyczny dla danej epoki układ najważniejszych aktorów oraz sposób dominujących oddziaływań, zarówno pomiędzy nimi, jak i pomniejszymi podmiotami.
To nie tylko zabawa dla teoretyków: prawidłowa identyfikacja cech aktualnego ładu międzynarodowego pozwala lepiej rozumieć politykę, a nawet celniej prognozować przyszłe zachowania aktorów i ich skutki.
Rajd przez stulecia
Europejskie średniowiecze i początki ery nowożytnej charakteryzowały się dominującą rolą cesarstwa i papiestwa, które współpracowały i rywalizowały przy wykorzystaniu narzędzi o charakterze polityczno-ekonomiczno-wojskowym oraz ideologicznym – choć oczywiście dysponowały nimi w różnych proporcjach. W tle przewijała się w dynamicznych układach plejada pomniejszych aktorów: od królestw począwszy, poprzez niższej rangi feudalne dziedziny, biskupstwa i zakony, bogate miasta i ich związki, po tajne stowarzyszenia oraz eksterytorialne cechy rzemieślnicze. Sieć interakcji pomiędzy tymi podmiotami obejmowała powiązania stricte biznesowe, ale też zorganizowaną przemoc, nierzadko realizowaną rękami najemników, a kościelna klątwa lub zabór cennych relikwii miewały większą siłę rażenia niż dziesiątki oblężniczych katapult.
Ten anarchiczny świat pogrzebała wojna trzydziestoletnia. Ostatecznie uchyliła znaczenie czynnika religijnego, gdy katolicka Francja wsparła protestantów i przechyliła na ich stronę szalę zwycięstwa – bo taki był dynastyczny interes Burbonów, skonfliktowanych z Habsburgami. A kończący wojnę traktat westfalski (od którego nazwę zapożyczył nowy ład) dał początek nowym regułom gry, w których kluczowymi aktorami stały się suwerenne państwa traktowane jak „kule bilardowe”: zewnętrzna siła może je przepychać, ale nie może zmieniać ich wewnętrznej struktury. Nastała era monarszego absolutyzmu i podporządkowania centralistycznemu państwu innych podmiotów. Również wojna stała się przywilejem i domeną państwa.
Pieriestrojka, głasnost’ i inne wynalazki czasów Michaiła Gorbaczowa były pudrowaniem trupa. Sprawiły jednak, że stary świat umierał nie w huku wystrzałów i nie nagle, lecz stopniowo oraz względnie pokojowo
Modyfikacją ładu westfalskiego stał się w XIX w. system nazwany wiedeńskim – gdy po zawierusze francuskiej rewolucji i wojen napoleońskich status równiejszych wśród równych, z prawem ingerencji w wewnętrzne sprawy innych państw, ale i z obowiązkiem solidarnego przeciwdziałania próbom destabilizacji wynegocjowanego systemu, przyznały sobie zwycięskie potęgi (mądrze kooptując jednak do tego grona Francję, z uwagi na jej potencjał demograficzny, gospodarczy i kulturowy). System działał całkiem nieźle do końca stulecia, zapewniając Europie względny pokój, bezprecedensowy postęp cywilizacyjny i dobrobyt (acz kosztem aspiracji politycznych słabszych graczy), a także skuteczną ekspansję kolonialną i praktyczne podporządkowanie sobie reszty świata. Podminowały ten system zarówno niemieckie „nieumiarkowanie”, jak i spektakularna klęska jednego z globalnych mocarstw (Rosji) w wojnie z pozornie marginalnym państwem pozaeuropejskim (Japonią). Wielka wojna światowa, w której mocarstwa stanęły przeciwko sobie i albo implodowały, albo odniosły śmiertelnie osłabiające straty, dopełniła dzieła.
Kolejny ład nazwano więc wersalskim – bo to w podparyskiej miejscowości, przy okazji zawierania najważniejszych traktatów pokojowych, mimochodem ustalano też reguły nowego świata. Tym razem popełniono fundamentalny i brzemienny w skutkach błąd: faktycznie wykluczono z systemu pokonane państwa (przede wszystkim Niemcy), co stworzyło grunt pod polityczny rewizjonizm. Poza systemem faktycznie pozostała także sowiecka Rosja – natomiast z przytupem wkroczyły na globalną scenę Stany Zjednoczone. Co prawda na pozór tylko chwilowo, bo rychło po Wersalu wycofały się na pozycje izolacjonistyczne, ale ich znaczenie ekonomiczne stało się fundamentalne, a siła polityczno-wojskowa miała ujawnić się już niebawem. Po raz pierwszy przyznano też prymat prawu międzynarodowemu nad wolą polityczną suwerennych państw oraz stworzono stałą międzynarodową organizację, mającą zapewniać pokój i kooperację – Ligę Narodów, a także zdecydowanie napiętnowano wojną jako metodę rozstrzygania sporów. Te idealistyczne założenia nie przetrwały próby czasu: już po 20 latach rozpętała się nowa zawierucha, a w jej finale zwycięskie państwa naszkicowały od nowa międzynarodowy ład po swojemu.
Epoka inna niż wszystkie
Zimnowojenny, waszyngtoński, bipolarny – porządek, który nastał po 1945 r. nazywany bywa różnie. Ale nie ma sporu co do jego cech fundamentalnych, odróżniających go od wszystkiego, co było znane wcześniej. Po pierwsze – już tylko dwa bieguny: Waszyngton i Moskwa. I dwa koncentryczne kręgi państw sojuszniczych lub zwasalizowanych, plus nieliczne i strategicznie pozbawione większego znaczenia „kraje niezaangażowane”. Po drugie – po raz pierwszy w dziejach Europa to zaledwie pole starcia głównych, zewnętrznych wobec niej bloków, i to tylko jedno z paru. Po trzecie: fundamentalne różnice jakościowe między antagonistami, niespotykane nigdy wcześniej. Ideologiczne (liberalizm – komunizm), polityczne (demokracja – centralizm demokratyczny) oraz ekonomiczne (wolny rynek – centralne planowanie), co sprawiło, że w sposób bezprecedensowy wszystkie dziedziny życia, aż po sport i kulturę, stały się polem rywalizacji. Po czwarte: broń masowego rażenia, która całkowicie zmieniła dotychczasowy paradygmat wojny, skłaniając kluczowych aktorów do maksymalizowania potencjałów zniszczenia, ale też do doskonalenia sposobów toczenia licznych proxy wars, wojen zastępczych, rękami wasali lub wręcz przez sponsorowane organizacje nieformalne. I po piąte – pomysł na doskonalszą niż poprzednio globalną organizację międzynarodową, a raczej cały ich skomplikowany system, który służył głównie temu, by pod pozorami współpracy cywilizować rywalizację i tworzyć procedury spowalniające zbyt radykalne reakcje antagonistów.
Po raz pierwszy w dziejach najważniejsza wojna epoki została rozstrzygnięta nie na płaszczyźnie wojskowej – lecz ekonomicznej i cywilizacyjnej. Związek Radziecki implodował, bo jego system okazał się skrajnie niewydolny, a epizody takie jak polska Solidarność czy nieudana wojna w Afganistanie stały się raczej skutkami niż przyczynami tego upadku. Za to proklamowany przez USA za czasów Ronalda Reagana program gwiezdnych wojen jak najbardziej okazał się gwoździem do trumny bloku wschodniego, bo postawił Kreml przed fatalnym dylematem: uznać militarno-technologiczną przewagę Amerykanów i przegrać albo podjąć próbę ścigania się i niezbędnymi wydatkami dorżnąć własną gospodarkę, czyli też przegrać.
Pieriestrojka, głasnost’ i inne wynalazki czasów Michaiła Gorbaczowa były tylko pudrowaniem trupa. Sprawiły jednak, że – znów po raz pierwszy w dziejach – stary świat umierał nie w huku wystrzałów i nie nagle, lecz stopniowo oraz względnie pokojowo, a w związku z tym nowy ład nie został zaprojektowany na żadnym przełomowym kongresie międzynarodowym, lecz rodził się i ujawniał stopniowo. Stąd trudności z jego zdefiniowaniem i opisaniem.
Ład jednobiegunowy był konceptem tyleż naturalnym, co mylącym. Bo faktycznie, w starych „państwocentrycznych” kategoriach Stany Zjednoczone stały się jedynym supermocarstwem dominującym nad innymi organizmami państwowymi pod względem siły wojskowej i politycznej w sposób absolutny. Ale jednocześnie dał się zauważyć proces szybkiej erozji znaczenia i potęgi samego państwa jako instytucji – swoiste odwrócenie dawnych trendów powestfalskich, powrót do anarchicznego, „średniowiecznego” krajobrazu, w którym przenikają się i krzyżują wpływy państw, tworów poza- i ponadpaństwowych, organizacji ideologicznych, wielkich organizmów gospodarczych, jednostek samorządu terytorialnego, wielkich metropolii, a wreszcie przeróżnych środowiskowych lobbies. Wedle niektórych koncepcji same Stany nie były już w takim świecie wcale „największą kulą bilardową”, lecz tylko narzędziem, którym w wielkiej grze o wpływy w globalnej sieci posługuje się nieformalna koalicja obejmująca m.in. kapitałowe grupy interesu, wiodące think tanki i uniwersytety (nie tylko amerykańskie) oraz niektóre służby specjalne. Wielu badaczy zgodziło się więc wreszcie, że tak naprawdę mamy świat wielobiegunowy, acz poszczególne bieguny mają różną siłę zależnie od tego, czy rozpatrujemy potencjał wojskowy, polityczny, gospodarczy, technologiczny czy cywilizacyjno-kulturowy, a „prywatne” i „pozarządowe” stało się co najmniej tak samo ważne jak „państwowe”. Przy okazji i w konsekwencji zaczęto dość powszechnie powątpiewać w sens pełnoskalowych wojen, przynajmniej między państwami umownej „pierwszej ligi”: bo straty z tytułu ich wywołania i prowadzenia ewidentnie miały przewyższyć potencjalne zyski. Co innego działania dywersyjne, co innego wojny handlowe – te jak najbardziej uznano za przyszłościowe.
Rosja w dłuższej perspektywie przestanie się liczyć jako sprawczy aktor globalny. Zyska natomiast na znaczeniu w innej roli – jako „straszak” przeciwko Zachodowi, czyli użyteczne narzędzie dla Chin
Generalnie zgodzono się też, że to, co obserwujemy na przełomie wieków – to jeszcze nie jest żaden docelowy nowy ład, lecz jedynie pauza strategiczna lub porządek in statu nascendi, w trakcie tworzenia się. I zaczęto wypatrywać symptomów nadejścia tego innego, dojrzałego porządku. Chyba właśnie się tego doczekaliśmy.
Zmierzch iluzji
Tym razem mamy dwa megatrendy, które będą ciągnąć nowy ład w nieco odmiennych kierunkach. Pierwszy: to pandemia i jej skutki. Drugi: wojna Rosji przeciwko Ukrainie.
Pandemia ostatecznie osłabiła zaufanie do starych instytucji międzynarodowych, oczywiście już nieadekwatnych do nowych potrzeb, poczynając od Światowej Organizacji Zdrowia – której rola okazała się (najdelikatniej mówiąc) niejednoznaczna. Wzmocniła natomiast znaczenie państw narodowych, bo to potencjał i sprawczość rządów okazały się, w skali globalnej, kluczowe dla narzucenia restrykcji i reguł postępowania, w tym dla przełamania siły zorientowanych zbyt biznesowo komercyjnych dostawców szczepionek. Jednakże wzmocniła też przekonanie, że wyzwania i zagrożenia nowej generacji – a więc pochodzące bardziej „z natury” niż spowodowane wrażymi działaniami innych podmiotów „ludzkich” – uchylają sens znacznej części dotychczasowych sporów międzynarodowych i wymuszają współpracę ponad partykularnymi podziałami i interesami doraźnymi.
Wojna rozpętana przez Putina ma dla systemu międzynarodowego skutki bardziej bezpośrednie. Przede wszystkim: odsyła do lamusa uproszczoną (a całkiem popularną) wizję świata, w której w tle rywalizacji amerykańsko-chińskiej wzrastają różne mocarstwa regionalne. Przynajmniej jedno z nich – Rosja – wzrastać bowiem już nie będzie; pytanie brzmi tylko: jak daleko posunie się jego degrengolada, tak wewnętrzna, jak i międzynarodowa. Reszta zaś będzie musiała wyciągnąć z tego brutalne wnioski.
Scenariusz łagodny zakłada, że Moskwa zreflektuje się dość szybko i rozsądnie uzna, że ta wojna jest szkodliwa dla jej długofalowych interesów, wobec czego należy ją zakończyć pod dowolnym pretekstem. Nawet za cenę pewnych ustępstw (rezygnacja z okupacji Donbasu, a może i Krymu), byle zyskać szansę zniesienia lub złagodzenia sankcji i stopniowego powrotu do w miarę normalnej kooperacji z najważniejszymi partnerami gospodarczymi i technologicznymi. Dla jasności: to wcale nie musi oznaczać rezygnacji z „ukarania” Ukrainy, po prostu Kreml musiałby się nauczyć osiągać ten cel bardziej finezyjnymi środkami. Drugi scenariusz skrajny: to brnięcie w długotrwały konflikt zbrojny, nawet jego eskalowanie, a w efekcie przekształcenie Rosji w drugą Koreę Północną: kraj totalitarnej władzy i skrajnej nędzy, jako tako funkcjonujący tylko dzięki kroplówkom i wsparciu Chińskiej Republiki Ludowej, być może nawet okrojony o niektóre części terytorium.
Tak czy inaczej Rosja w dłuższej perspektywie przestanie się liczyć jako sprawczy aktor globalny. Nie starczy jej na to potencjału politycznego, ekonomicznego, wojskowego, o cywilizacyjno-kulturowym nawet nie wspominając. Paradoksalnie zyska natomiast na znaczeniu w innej roli – jako „straszak” przeciwko Zachodowi, czyli użyteczne narzędzie dla Chin w ich globalnej rywalizacji z USA. Tak jak Japończyków i Koreańczyków z Południa Pekin mógł do tej pory szantażować wizją północnokoreańskiego programu nuklearnego i tamtejszego szalonego dyktatora, tak teraz analogicznie będzie mógł naciskać na stolice europejskie, strasząc ponownym „spuszczeniem Rosji ze smyczy”. Wszak ta i tak już nie będzie miała wiele do stracenia. Zresztą w dużej mierze na własną prośbę (i to też ważna nauka dla innych). Bo Putin Putinem, ale zabójczy dla samej Rosji „rozwinięty putinizm” zbudowały przecież miliony mieszkańców tego kraju, przez wiele lat, „myślą, uczynkiem i zaniedbaniem”.
Dwa mocarstwa, dwa systemy
Będziemy więc mieć nową zimną wojnę pomiędzy dwoma dominującymi blokami: zachodnim i wschodnim. Znów z fundamentalnymi różnicami pomiędzy tymi dwoma modelami co do systemu wartości (prawa jednostki, w tym różnego rodzaju mniejszości – kolektywizm i dominacja jedynie słusznych ideologii, o raczej brunatnym zabarwieniu), systemu politycznego (niedoskonała, ale jednak demokracja, z możliwością oddolnej kontroli władzy i jej pokojowej zmiany – autorytaryzm w różnych odmianach) i systemu gospodarczego (wolny rynek – etatyzm lub kapitalizm państwowy).
Centrum świata zachodniego pozostaje w Waszyngtonie. Ale to będzie inny, słabszy pod wieloma względami model amerykańskiej dominacji niż w czasach rywalizacji z ZSRR. Względnie samodzielną pozycję prawdopodobnie zapewni sobie Wielka Brytania, o ile podniesie na wyższy poziom kooperację w ramach swojej Wspólnoty Narodów (Commonwealth) i wykorzysta kapitał kulturowy dla ściślejszego związania wielu byłych kolonii ze swoim programem strategicznym. Obok NATO istotną rolę będą odgrywać inne, globalne bądź regionalne struktury bezpieczeństwa, w rodzaju QUAD (USA, Australia, Indie, Japonia) i AUKUS (USA, Wielka Brytania, Australia). „Zachodem” w opisanym powyżej sensie polityczno-gospodarczo-cywilizacyjnym coraz bardziej stawać się też będą niektóre kraje azjatyckie: poza Japonią z pewnością także Korea Południowa i Tajwan, ale być może również Filipiny i z czasem Wietnam.
Otwarte natomiast pozostają pytania o Unię Europejską. Dziś mamy oznaki ewidentnego osłabnięcia duetu niemiecko-francuskiego, na co wpływają i zawirowania w ich polityce wewnętrznej, i błędy geostrategiczne poprzednich ekip rządzących. To oznacza, że albo Niemcy wrócą do polityki lojalnego wspierania Waszyngtonu (a Francja, chcąc nie chcąc, pomimo retorycznych wygibasów też podąży tą drogą) – albo projekt integracji europejskiej zostanie rozmyty przez tendencje odśrodkowe i z czasem zredukowany do zewnętrznych form, pozbawionych realnej treści. Niezależnie od tego można już dziś przewidywać, że „twarde” bezpieczeństwo Starego Kontynentu, a zwłaszcza jego wschodnich krańców, wobec spodziewanego utrzymywania się zagrożenia militarnego ze strony Rosji, będzie oparte na bilateralnej kooperacji z USA i być może także z Wielką Brytanią, a na pewno ze strukturami NATO (które dzięki Putinowi wyraźnie odzyskało sens istnienia i stało się atrakcyjne nawet dla neutralnych dotąd Szwedów i Finów).
Trudno wykluczyć, że za tą regionalną współpracą wojskową pójdzie chęć rozbudowy integracyjnych struktur politycznych i ekonomicznych: taki związek, od Skandynawii po Bałkany, obejmujący po drodze Polskę i Ukrainę (a wedle optymistów nawet i Białoruś), pod patronatem i ze wsparciem mocarstw anglosaskich, rzeczywiście mógłby stanowić poważną i atrakcyjną alternatywę dla „karolińskiej” Unii Europejskiej. Oczywiście, o ile społeczeństwa i elity polityczne naszego regionu byłyby gotowe nadążyć za cywilizacyjnymi wyzwaniami i reformatorskimi koniecznościami, jakie ten projekt by powodował – a to wcale nie jest oczywiste i przesądzone.
W nowym układzie bipolarnym także „Wschód” byłby bardziej zróżnicowany wewnętrznie niż w czasach hegemonii moskiewskiej. Nowa centrala – pekińska – sprawia wrażenie, przynajmniej na razie, dużo subtelniejszej w politycznej grze niż jej sowieccy antenaci i bardziej stawia na „przyleganie” do lokalnych uwarunkowań, zamiast przymusowego i ślepego kopiowania własnych wzorców. Dlatego być może długo pozwoli Rosji zachować zewnętrzne pozory samodzielności, swoim sojusznikom w świecie muzułmańskim (od Pakistanu począwszy) dawać wolną rękę w sprawach, które nie zagrażają chińskim interesom globalnym, a także skutecznie rywalizować o dusze (i portfele) partnerów latynoamerykańskich czy afrykańskich.
Centrum świata zachodniego pozostaje w Waszyngtonie. Ale to będzie inny, słabszy pod wieloma względami model amerykańskiej dominacji niż w czasach rywalizacji z ZSRR
Najciekawsza rywalizacja będzie się przy tym toczyć się o takie kraje jak Indie, Turcja, Brazylia, Arabia Saudyjska czy Republika Południowej Afryki. Każdy z nich ma historyczne uwarunkowania i interesy, które każą dzisiaj lawirować pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem. Ale w miarę zaostrzania się tej konfrontacji siedzenie okrakiem na barykadzie będzie coraz trudniejsze.
Nie ulega natomiast wątpliwości, że w porównaniu do poprzednich epok nowa, zimnowojenna rywalizacja będzie toczyć się przy zastosowaniu odmiennych narzędzi i metod. ONZ i wiele związanych z nią organizacji albo faktycznie obumrze, albo zostanie głęboko zreformowanych (to jednak wymagałoby minimalnego porozumienia USA i ChRL – bardziej prawdopodobne wydaje się stopniowe wytworzenie dwóch równoległych systemów organizacji międzynarodowych). Zmaleje znaczenie relacji przestrzennych, tak rozległości terytorium, jak i kontroli fizycznych przepływów, na rzecz kontroli technologii przesyłu i przetwarzania danych. Nowym, głównym środowiskiem walki stanie się infosfera. Rywalizacja o ograniczone zasoby sięgnie w kosmos, a po drodze obejmie otwarte wody (i dno) Oceanu Światowego oraz rejony polarne, dotychczas niedostępne ze względów technologicznych. To wszystko sprawi, że „jakość” i „intensywność” stanie się jeszcze ważniejsza, kosztem „ilości” i „ekstensywności” (dlaczego, to już widać gołym okiem w analizie przyczyn rosyjskich klęsk: od sposobu analizy danych do procesów decyzyjnych po okoliczności utraty flagowego okrętu Floty Czarnomorskiej). To handicap dla Zachodu, zwłaszcza anglosaskiego, z jego proefektywnościowymi systemami edukacyjnymi, akceptacją twórczej różnorodności i naturalną kulturą rywalizacji.
Na rzecz Wschodu będzie jednak działać większa dyscyplina oraz skłonność do poświęcania aspiracji i interesów indywidualnych na rzecz zbiorowości. Także – gotowość do stosowania przemocy i przyjmowania adekwatnej, siłowej odpowiedzi. Dzisiaj ta różnica w mentalności także jest widoczna gołym okiem: Rosja i jej społeczeństwo godzi się nie tylko z wyrzeczeniami ekonomicznymi i obniżeniem poziomu życia, ale nawet z krwawymi stratami, w imię uzyskania celów politycznych. Zachód zaś wciąż skrupulatnie liczy, na ile może wspomóc walczącą przeciw wspólnemu wrogowi Ukrainę, by przypadkiem nie uronić kropli własnej krwi, a nawet nie narazić się na kolejną podwyżkę cen energii.
Przeciwko Rosji to nawet może się udać. Przeciwko Chinom, w następnej odsłonie globalnego konfliktu – bardzo wątpliwe.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji