Rząd jest spychany do defensywy w kluczowych dla siebie bitwach. Koronnym przykładem z ostatnich dni jest sprawa dotycząca osób LGBT. Nie jest przecież tajemnicą, że PiS – w imię poszukiwania wroga, który skonsoliduje wyborców – sam wywołał ten temat w kampanii z 2019 r. I to nie dlatego, że LGBT postrzegano wówczas na prawicy jako wielkie zagrożenie; po prostu z badań wynikało, że warto ten temat wprowadzić na agendę. Manewr ten powtórzono zresztą w kampanii prezydenckiej. Za ciosem poszły sprzyjające PiS media, a także część władz kościelnych oraz lokalnych. Samorządy te przyjęły kontrowersyjne uchwały, bardziej lub mniej wprost atakujące mniejszości seksualne. Zwolennicy tych deklaracji bronili ich, twierdząc – często wbrew odczuciom adresatów – że nikogo one nie wykluczają ani nie dyskryminują. Także politycy PiS tłumaczyli, że nie ma nic złego w deklaracjach stanowiących afirmację dla tradycyjnych wartości, tradycyjnego modelu rodziny i rodzicielstwa. Mówiono też, że Unia Europejska wywiera na nas presję, bo dała się omamić aktywistom LGBT (słynna akcja Barta Staszewskiego o strefach wolnych od LGBT, stanowiącej twórcze rozwinięcie stref wolnych od LGBT z nalepek „Gazety Polskiej”).

Dziś partia rządząca taka pewna swoich racji już nie jest, o czym świadczy ostatnie pismo wiceministra funduszy i polityki regionalnej Waldemara Budy do samorządowców. Zwraca się on z prośbą o weryfikację treści uchwał dotyczących LGBT pod kątem tego, czy nie zawierają zapisów, które nawet wbrew intencjom organów stanowiących mogłyby potencjalnie stać się przedmiotem nadinterpretacji w tym zakresie. Wszystko przez nieprecyzyjne sformułowania. Pierwszy efekt już jest – jak donosi RMF FM, władze Małopolski planują korektę uchwały sprzed dwóch lat.
Minister Buda nie ukrywa nawet, że prośba ma związek z rozpoczynającymi się niedługo negocjacjami Umowy Partnerstwa – dokumentu, w którym Polska opisze, jak zamierza wydać 76 mld euro z polityki spójności w latach 2021–2027. I właśnie to jest najzabawniejsze w całej sytuacji. Wychodzi bowiem na to, że uchwały nie były w żadnym stopniu dyskryminujące do czasu, aż Bruksela nie zaczęła mówić o blokadzie eurofunduszy. Gdy groźba stała się realna, PiS dopuścił, że może z uchwałami jednak jest coś nie w porządku. Jak widać, każde światopoglądowe wzmożenie władzy ma swoją cenę.
Niektórzy jeszcze próbują stawiać opór. – Chcemy jako Solidarna Polska przesłać jasny sygnał do samorządów, że ta bezprawna działalność KE, która ma wszelkie cechy szantażu, nie powinna być uwzględniana. A samorządowcy nie powinni zmieniać uchwał, które podjęli w obronie polskich rodzin – stwierdził lider koalicjanta PiS Zbigniew Ziobro. Ale gdy stawka w tym sporze o LGBT stała się wysoka i namacalna, apel ten brzmi niemalże jak krzyk rozpaczy. Gdy KE odebrała środki – w symbolicznej wysokości – kilku gminom, Ziobro mógł obiecać zasypanie dziury środkami z Funduszu Sprawiedliwości. Teraz skala problemu może być na tyle duża, że pieniędzy w funduszu już nie wystarczy.
W kontekście UE główna linia sporu rządu z Brukselą to sądy i może w niej namieszać także afera e-mailowa. Rząd od kilku tygodni ma na głowie sprawę e-maili ze skrzynki Michała Dworczyka, jak zapewnia wykradzionych przez rosyjskich hakerów. Linia obrony jest stała: nikt z rządu ani PiS nie komentuje e-maili, by nie uwiarygodniać ewentualnych fejków. W zeszłym tygodniu pojawiły się kolejne e-maile, tym razem odnoszące się do nominacji w Sądzie Najwyższym po zmianach i masowych nominacjach sędziów do nowych izb. Co jeśli te informacje są jednak prawdziwe? Z e-maili wynika, że w momencie zaprzysiężenia sędziów ministrowie Michał Dworczyk z kancelarii premiera i Paweł Mucha z Kancelarii Prezydenta uzgodnili, że premier wskaże osoby, które jego zdaniem nie powinny zostać szefem Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, natomiast prezydent wybierze prezesa z pozostałych. Co więcej, cała sprawa miała być jeszcze konsultowana z prezes Trybunału Konstytucyjnego Julią Przyłębską. Warto, żeby zainteresowani wypowiedzieli się, czy takie zdarzenia faktycznie miały miejsce.
To by oznaczało, że prezydent dał prawo weta premierowi, jeśli chodzi o wybór prezesa izby. Tymczasem zgodnie z ustawą o SN to są uprawnienia głowy państwa. Co więcej, byłby to polityczny deal dotyczący izby, która wydaje decyzje dotyczące m.in. ważności wyborów i referendów, a także spraw z zakresu prawa publicznego, w tym sprawy ochrony konkurencji, regulacji energetyki, telekomunikacji i transportu kolejowego, czyli kwestii, od których zależy polityka rządu w wielu dziedzinach.
Druga sprawa dotyczy już bezpośrednio kwestii UE. Polski rząd, broniąc zmian w sądach, argumentuje, że wprowadziliśmy rozwiązania, jak np. KRS, obecne w innych krajach UE. Bruksela na to odpowiada, że może i owszem, ale nie z tego powodu, że są lepsze instytucjonalnie, lecz by rządzące ugrupowanie uzyskało wpływ na instytucje. Gdyby opisana w e-mailu historia była prawdziwa, to byłby to jasny dowód, kto w tym sporze ma rację. ©℗