Przed rokiem 1990 Węgry, podobnie jak Polska, uchodziły za kraj łagodnego komunizmu. Zachód patrzył na nie z wielką nadzieją. Nie była ona płonna.
Węgry szeroko otworzyły się na kapitał zagraniczny i przyjęły zachodnie zalecenia. Węgierska partia postkomunistyczna (jak w Polsce SLD) przyjęła neoliberalny program, a jej „lewicowość” była czysto retoryczna. Od innych ugrupowań wyróżniały ją personalne związki z komunistycznym reżimem. Ale na Węgrzech obóz liberalny zintegrował się ponad historycznymi podziałami. Ten fakt, a także sprzyjające uwarunkowania gospodarcze przesądzały o tym, że prawicowa alternatywa (w postaci partii Orbana) nie była zdolna uzyskać szerokiego i trwałego poparcia. Do czasu.
Postkomunistyczny rząd Ferenca Gyurcsányego działał w poczuciu braku ograniczeń. Doprowadziło to zarówno do rozbudowy przywilejów grupy rządzącej i środowisk z nią związanych, jak i rozprężenia dyscypliny makroekonomicznej. W konsekwencji poparcie dla tego rządu gwałtownie wyparowało. Partia Viktora Orbana odniosła przytłaczające zwycięstwo wyborcze, ale też odziedziczyła dramatyczne problemy gospodarcze. Na Węgrzech, jak w Grecji, na autonomiczne problemy nałożył się kryzys w gospodarce światowej.
Warto przyjrzeć się, jaką drogę wybrał Orban, bo to trzecia droga. Kraje zachodnie (na czele ze Stanami Zjednoczonymi) w reakcji na kryzys zrodzony z pęknięcia bąbla spekulacyjnego na rynkach finansowych zdecydowały się de facto na keynesowską politykę – ekstremalną obniżkę stóp procentowych (a nawet wykup rządowych papierów dłużnych) i ogromny wzrost deficytów budżetowych. To pozwoliło zatrzymać recesyjną spiralę i zapobiec panice bankowej, ale doprowadziło do ogromnego wzrostu długów państw, w dodatku rynki zaczęły wątpić w ich wypłacalność. Ta polityka była i jest krytykowana zarówno z lewa, jak i z prawa. Krytycy „lewicowi” podnosili przede wszystkim niemoralność ratowania kapitalizmu za pieniądze zwykłych, często biednych podatników. Pryncypialni neoliberałowie podważali oczywiście sens zmasowanej interwencji fiskalnej i pieniężnej.
Orban, paradoksalnie, wydaje się uznawać zasadność obydwu tych krytyk. Gorąco wierzy w racjonalność działania rynku, ale pod warunkiem że ten rynek nie będzie „zniekształcony” przez działania uprzywilejowanych aktorów. Jako reprezentant partii narodowo-konserwatywnej wskazuje na zorganizowane środowiska postkomunistyczne oraz międzynarodowe korporacje. Wierzy, że „rodzima przedsiębiorczość” jest kluczem do sukcesu gospodarczego. To dlatego, zmierzając do przywrócenia równowagi, na celownik bierze z jednej strony dochody grup, które traktuje jako uprzywilejowane przez poprzedni rząd (symboliczna jest wojna o obniżenie bezwstydnie wywindowanego wynagrodzenia prezesa węgierskiego banku centralnego), jak i obciąża dodatkowymi podatkami wielkie korporacje (szczególnie banki), które – tak się składa – mają na ogół zagranicznych właścicieli. Jednocześnie Orban chce obniżyć podatki dochodowe od osób fizycznych.
Program Orbana wydaje się anachroniczny. Nie respektuje ani realiów zglobalizowanej światowej gospodarki, ani realnego układu sił na arenie międzynarodowej. Za to idealizuje rodzimą przedsiębiorczość. Sądzę, że błędem jest też swoiste odrzucenie polityki antycyklicznej (przeciwdziałanie nadmiernym wahaniom tempa wzrostu – red.). Wszystko to nie znaczy jednak, że wielkie korporacje i postkomunistyczny establishment nie korzystają z przywilejów. Ale pozbawienie ich tych przywilejów jest nieporównanie trudniejsze, niż sądzi partia Orbana. Niepokoi też wybór drogi na skróty przez zmiany, które dają obecnemu obozowi władzy powiększone szanse jej zachowania. I w końcu, gdyby Orban zrealizował projektowane zmiany, to powstałby system niekoniecznie gwarantujący harmonijny rozwój.
Dziś jest jednak pewne, że Orban swojego programu nie zrealizuje. Choć ma demokratyczny mandat, to sprzeciw ogromnej większości krajów UE i MFW zmusi Węgry co najmniej do zasadniczej korekty pierwotnego zamierzenia. Interwencja będzie przeprowadzona w rękawiczkach, ale w istocie będzie brutalnym ciosem w suwerenność Węgier. Orban albo się ugnie, albo zostanie usunięty – przez zmęczonych wyborców. Węgrzy nie będą mieli szansy, by się przekonać, że nie miał racji.
Węgierski eksperyment jeszcze trwa, ale można już z dużym prawdopodobieństwem przewidywać, jak się skończy. To oznacza też, że w Warszawie nie będzie Budapesztu. Ale historia się nie skończyła. Przeciwnie – wydaje się, że przyspiesza. Dla kapitalizmu jako takiego – moim zdaniem – globalnej alternatywy nie ma, ale to nie znaczy, że jego obecna formuła nie może się zmienić.
Program Orbana jest anachroniczny, ale on sam ma mandat społeczny. Europa naciska w białych rękawiczkach, ale to cios w suwerenność Węgier.