Po porażce Hillary Clinton popierająca ją partia popełnia błąd za błędem. Skoro Clinton wygrała w głosowaniu powszechnym w wyborach prezydenckich, zdobywając 64,5 mln głosów wobec 62,3 mln, jakie dostał jej konkurent, pojawiły się dość niedorzeczne pytania, czy elektorzy poczują zew demokracji i zamiast głosować na Trumpa, wybiorą Clinton zgodnie z wolą większości Amerykanów.
Pokusa rewolty jest duża. The Donald z 46 proc. głosów wygrał najmniejszą większością w ostatnich stu latach, z pominięciem wyborów w 1968 i 1992 r., gdy walka toczyła się między trzema silnymi kandydatami. Żeby pobudzić wyobraźnię – większy odsetek głosów dostali Lech Wałęsa w 1995 r. i Bronisław Komorowski przed rokiem. Brak demokratycznego mandatu może ciążyć na prezydenturze Trumpa, pod warunkiem że demokraci będą to potrafili wykorzystać.
Ojcowie założyciele wymyślili dwustopniowe wybory po to, by ograniczyć skutki demokracji ludowej, czyniąc podmiotami stany. Dlatego w Kolegium Elektorskim decyzję ogłaszają stany poprzez swoich przedstawicieli. Każdy wysyła na głosowanie tylu elektorów, ilu ma w sumie kongresmenów i senatorów. To faworyzuje oczywiście te najmniejsze, bo każdy, niezależnie od liczby ludności, ma dwóch senatorów. Te ustalone 240 lat temu procedury dziś już mocno trącą myszką. Ale ich uwspółcześnienie wydaje się mało prawdopodobne. Potrzeba by do tego poprawki do konstytucji, której w Kongresie nie poprą republikanie. Skoro już drugi raz w ciągu 16 lat kandydat Partii Demokratycznej zdobył więcej głosów w głosowaniu powszechnym, a przegrał w Kolegium Elektorskim, to znaczy, że system faworyzuje stronnictwo Reagana i obydwu Bushów. Kto by się chciał takiej przewagi pozbywać? Próbka zresztą już była. Na początku 2005 r. demokratyczny kongresmen Gene Green zaproponował szkic noweli konstytucji, która likwidowałaby Kolegium Elektorskie. Projekt nie wyszedł poza komisję parlamentarną.
W internecie hulają petycje podpisane przez setki tysięcy ludzi, wzywające elektorów do buntu i głosowania na Clinton. Tego paroksyzmu gniewu wymieszanego z rozpaczą nikt nie weźmie jednak poważnie. Racjonalnie myślący politycy Partii Demokratycznej nie zbuntują się przeciwko procedurom, na które godzili się przed wyborami. Przykładem było liczenie głosów elektorskich na forum Kongresu w 2000 r. po kampanii, w której George W. Bush, przegrawszy głosowanie powszechne, wygrał w Kolegium Elektorów z Alem Gore’em. O ironio, owe głosy zliczał publicznie z tytułu pełnionej funkcji... wiceprezydent Gore. I kiedy kilkoro lewicujących kongresmenów buntowało się i krzyczało „oszustwo”, w jego przecież partykularnym interesie on sam ze spokojnym wyrazem twarzy ich uciszał. W tym roku jeden zobowiązany do głosowania na Trumpa elektor z Teksasu zapowiedział, że sumienie chrześcijanina zabrania mu głosować na kabotyna i libertyna. Ale dodał od razu, że nie zagłosuje na Clinton, najwyżej wrzuci głos nieważny. Na to, by na taki gest zdecydowało się z górą 30 elektorów, szanse są zerowe.
A skoro już znamy w miarę precyzyjne badania na temat zmian w elektoracie, czas przyjrzeć się odtrąbionemu sukcesowi republikanów. Można bowiem zakładać, że wybory 2016 r. były ich ostatnim sukcesem na lata. Demokraci przegrali przez to, że Afroamerykanie w kluczowych stanach zagłosowali nogami. Gdyby zjawili się przy urnie w Milwaukee i Detroit oraz w zachodniej Filadelfii tak licznie, jak cztery lata temu, Wisconsin, Pensylwania, a przede wszystkim Michigan należałyby do Hillary. To nie jest i raczej nie będzie wyborca Partii Republikańskiej. Przy lepszym kandydacie na prezydenta niż Clinton demokraci go odzyskają.
Ale ta kampania ujawniła też zwrot w białym, wykształconym elektoracie. Demokraci, mimo generalnej porażki, zdobyli w tej grupie o 6 pp. więcej niż Barack Obama cztery lata temu. Clinton została natomiast zmiażdżona przez białych bez dyplomów uniwersyteckich. Przegrała różnicą 39 pkt proc., podczas gdy Obama tylko 25 pkt proc. I jeszcze bardzo ważny wskaźnik: Clinton dostała 55 proc. głosów ludzi urodzonych po 1986 r., przy 39 proc. dla Trumpa. Elektorat tego ostatniego się starzeje i z naturalnych powodów za cztery lata będzie go mniej. Do 2032 r. z tzw. pasa rdzy, czyli postprzemysłowej Północy, ubędzie 8–9 proc. spośród tych, którzy poparli Trumpa. I to z kilku powodów: wymierania, migracji i zmiany przynależności klasowej w kolejnym pokoleniu.
Na mapie Ameryki są też stany, w których demokraci byli dotąd bez szans, a Clinton udało się nawiązać walkę. W Arizonie zabrakło jej 90 tys. z 2,5 mln oddanych głosów, a w Teksasie, chociaż przegrała 9 pkt proc., zdobyła więcej głosów niż jakikolwiek demokrata wcześniej. Ten ostatni stan jest ciekawy. To pierwszy w USA tzw. minority-majority state, czyli taki, w którym wszystkich mniejszości etnicznych jest w sumie więcej niż białych. A że udział Afroamerykanów, a przede wszystkim Latynosów, w elektoracie rośnie (w ciągu 20 lat wzrósł z 17 do 32 proc.), to jeśli republikanie chcą myśleć o utrzymaniu większości, muszą się zwrócić także ku nim.
Źle radzący sobie z porażką demokraci nie bardzo rozumieją sytuację, w jakiej się znaleźli. Sami przesuwają się do narożnika i kombinują, jak uatrakcyjnić partyjną platformę dla wszystkich. Do kierownictwa senackiego klubu wybrali osoby tak różne, jak socjalista Bernie Sanders i Joe Manchin, apologeta dyscypliny fiskalnej, który już poparł pierwsze kadrowe wskazania prezydenta elekta. Demokraci zachowują się jak partia mniejszościowa, która przegrała wybory. Liczby bezwzględne mówią tymczasem, że wygrali głosowanie, a nie są u władzy z powodu skostniałych procedur. Dlatego paradoksalnie muszą przejąć agendę od Trumpa, który jak mantrę powtarzał, że system jest przeciwko niemu i system uniemożliwi mu wprowadzenie się do Białego Domu. Tymczasem ów system pokrzyżował szyki Hillary. Lewica powinna teraz ciągle mówić, że ma mandat do realizowania swojej polityki.
Ten sam błąd popełniła brytyjska Partia Pracy pod wodzą premiera Clementa Attlee’ego po wyborach do Izby Gmin w 1951 r. Laburzyści zdobyli wówczas prawie 14 mln głosów, rekord niepobity do 1992 r. A z powodu metody alokacji głosów na mandaty miała o 20 posłów mniej niż torysi Winstona Churchilla. Lewica żyła w poczuciu otrzymania votum nieufności i spędziła w opozycji kolejne 13 lat. W Partii Demokratycznej czas na łzy się skończył. Muszą oni teraz rozliczyć kandydatkę z tego, że przegrała coś, czego przegrać było nie sposób, z czym zgadzają się socjologowie, publicyści i politycy. I uznać, że zawiodła nie ich wyborcza platforma, a nieudolność współpracowników Hillary. I z tym ruszyć do walki o Kongres w 2018 r.
W internecie roi się od petycji wzywających elektorów do buntu.