Burmistrz Londynu staje na czele kampanii mającej doprowadzić do zwycięstwa zwolenników Brexitu. Przyszliście zapytać mnie o moje zdanie na temat Europy, prawda? – zapytał Johnson, gdy tylko „spontanicznie” wyszedł do reporterów gromadzących się przed jego siedzibą na Downing Street 20, ledwie dziesięć numerów od domu premiera Wielkiej Brytanii.
Lewą rękę trzymał w kieszeni, prawą przeczesywał blond fryzurę, bardziej uporządkowaną i krótszą niż kiedyś. – Powiem wam więc: zmieniłem zdanie – skwitował. Burmistrz Londynu, prominentny członek Partii Konserwatywnej i polityczny autsajder zapowiedział, że ma zamiar poprzeć przeciwników Unii Europejskiej. Skrytykował „sądowniczy aktywizm” Brukseli i jej brak „demokratycznej odpowiedzialności”. – Chcę, żebyśmy się skoncentrowali na handlu i współpracy – podsumowywał zarzuty. – Ale chcę też, by mieszkańcy tego kraju zaoszczędzili pieniądze i odzyskali kontrolę nad biegiem spraw – zapowiadał.
David Cameron mógł jedynie bezsilnie oglądać wystąpienie partyjnego kolegi. Johnson powiadomił go o swojej decyzji SMS-em... dziewięć minut przed tym, jak wyszedł do tłumu dziennikarzy. „Komunikat był jasny – napisała później Sonia Purnell, autorka biografii Johnsona „Just Boris – The Irrestible Rise of A Political Celebrity”. – Borys Brexit oddał pierwszą salwę w tym, co grozi przekształceniem się w bardzo brutalną wojnę domową w partii torysów”. Tę samą melodię podchwycili inni komentatorzy na Wyspach. Zgodnie z tą interpretacją zareagował też szef brytyjskich „niepodległościowców” Nigel Farage, który zapowiedział, że przyjmie Johnsona z otwartymi ramionami. Eurokratom w Brukseli musiała ścierpnąć skóra.
Kawałki z d... wzięte
Pierwsze skojarzenie, jakie można mieć na widok Borisa Johnsona, to Donald Trump. Błąd. Poza z premedytacją pielęgnowaną absurdalną fryzurą – która w przypadku 52-letniego Johnsona powoli przechodzi do historii – obu polityków łączy niewiele. Ba, wręcz przeciwnie. – Niektóre miejsca w Londynie są tak zradykalizowane, że policjanci boją się tam o swoje życie – błysnął niedawno bon motem Trump, który prowadzi w republikańskim wyścigu o fotel prezydenta USA. Johnson nie silił się na prezentowanie statystyk. – Jedyny powód, dla którego nie wybrałbym się w niektóre miejsca w Nowym Jorku, to realne ryzyko, że spotkam tam Trumpa – odpalił.
Burmistrz Londynu ma niemało powodów, żeby prezentować arystokratyczną – nomen omen – wyniosłość. Choć urodził się w Nowym Jorku, to wśród swoich antenatów może wymieniać króla Jerzego II, a w przebogatym drzewie genealogicznym można by znaleźć arystokratów z Niemiec, Francji, Rosji, Turków i Żydów. Nic dziwnego, że pełna wersja jego nazwiska to Alexander Boris de Pfeffel Johnson. – Jestem jednoosobowym tyglem – spuentował swego czasu.
„Johnson zawsze wierzył, że pozycja Camerona i siedziba na Downing Street w gruncie rzeczy należą się jemu” – pisze Sonia Purnell. – „Że to on jest mądrzejszy, bardziej oryginalny, bardziej popularny, bardziej uprawniony do zajmowania miejsc u steru władzy w tym kraju. Bardziej niż niedystyngowany, choć superuprzywilejowany syn Berkshire, który pokonał go w drodze na szczyt”. Nie przypadkiem ta ocena trąca uczniacką rywalizacją: obaj (przyszli) politycy spotkali się w prestiżowej szkole w Eton, gdzie Cameron pojawił się dwa lata po Johnsonie. „To Boris tam lśnił, nie Cameron. Nauczyciele wspominają Johnsona jako wyjątkowego nastolatka. Camerona nie pamiętają w ogóle” – lapidarnie opisuje Purnell. Role odwróciły się na Oksfordzie, gdzie to Cameron uchodził za kujona. Co więcej, albo – co gorsza, obaj studenci wpadali na siebie na imprezach bractwa Bullingdon Club, do którego wstępowali przede wszystkim absolwenci Eton. Tam Johnson – mimo królewskich korzeni zaliczający się raczej do lepiej sytuowanej klasy średniej – natrafił na kolejnych „synów Berkshire”: dzieciaki z ultrabogatych domów, które wolny czas spędzały, demolując okoliczne puby i imprezując do nieprzytomności. – Ludzie myślą, że skoro oni chodzili do jednej szkoły, muszą być do siebie podobni – mówi Andrew Gimson, autor książki „Boris. The Rise of Boris Johnson”. – Tymczasem oni rywalizują z sobą jak dwaj dżokeje. Mają przyjazne relacje, ale nigdy nie byli przyjaciółmi. Nie znieśliby, przykładowo, wspólnego wyjazdu na wakacje – dodaje.
Poza tym Johnson już na Oksfordzie nie zasypiał politycznych gruszek w popiele. Zdobył stanowisko przewodniczącego uczelnianego związku studentów, jak twierdzą złośliwi, dzięki skutecznemu wdzięczeniu się i do uniwersyteckich lewicowców, i do liberałów.– Cameron może być teraz zszokowany skalą i stylem zdrady Johnsona, ale trudno zakładać, że jest zaskoczony tym, że w ogóle do niej doszło – komentuje dziś Purnell.
I rzeczywiście, radykalne wolty to chyba dla Johnsona nie jest wielki wysiłek. O ironio, cała rodzina jest blisko związana ze strukturami Unii Europejskiej: ojciec Borisa, Stanley Patrick Johnson, ekspert ds. środowiska naturalnego i demografii, pracował zarówno dla Komisji Europejskiej, jak i Parlamentu Europejskiego – i dziś przysługuje mu unijna emerytura. Sam Boris wkrótce po studiach stał się brukselskim korespondentem prestiżowego, bliskiego torysom dziennika „The Daily Telegraph” i dla swojej macierzystej gazety opisywał upadek muru berlińskiego i przemiany, jakie wkrótce zaczęły zachodzić w ówczesnych wspólnotach. Pisał o nich z niekrytym entuzjazmem. Przez kilka lat. Potem zaczęła się długa seria coraz bardziej zjadliwych tekstów, poświęcanych absurdom wyławianym z unijnych rozporządzeń i coraz mocniejsze eurosceptyczne tony kolejnych felietonów, zwłaszcza odkąd Johnson trafił do odświeżanego tygodnika „The Spectator”. – Boris poświęcił swoją intelektualną integralność, by przeć dalej i wyżej – opisuje ówczesny etap kariery przyszłego burmistrza niegdysiejszy dziennikarz „The Daily Telegraph” David Usborne. – Doskonale wiedział, że pisze kawałki z dupy wzięte – podsumowuje lapidarnie.
Boris nie upiększy żadnego gabinetu
„Prywatnie i często publicznie, ostatni raz raptem kilka dni temu, Johnson wyrażał wielką sympatię dla projektu europejskiego i leżących u jego podstaw idei trwałego pokoju oraz prosperity” – twierdzi Punell. – „Był znany z tego, że broni UE i jej zwolenników, kiedy inni ich atakują. Sama słyszałam go w tej roli” – dorzuca.
O co więc chodzi? Podobno Johnson miał kiedyś powiedzieć, że w eurosceptycyzmie dostrzegł „rynkową szansę”. Złośliwi szepcą, że – aby ją w pełni wykorzystać – Johnson rozgrzewał się do boju, obrzucając przekleństwami oraz wygłaszając tyrady, których niemym słuchaczem była sponiewierana juka na jego redakcyjnym biurku. Co prawda drzwi jego pokoju były wówczas zamknięte na klucz – celem zapewnienia autorowi maksymalnej koncentracji – ale odgłosy tego powtarzanego rytuału było słychać nawet na ulicy. Sam Boris przyznał też, że niewielka blizna na jednej z jego dłoni to ślad po gwałtownej gestykulacji towarzyszącej tym popołudniowym aktom twórczym.
Zgodnie z tą interpretacją eurosceptycyzm Johnsona to narzędzie do realizacji ambicji politycznej. Być może jest coś na rzeczy: ton publicystyki Johnsona zaczął zmieniać się w tym samym czasie, kiedy po raz pierwszy zapragnął stanowiska – w 1993 r. przekonywał Partię Konserwatywną, wówczas pod wodzą Johna Majora, do wystawienia jego kandydatury w eurowyborach. Wtedy Major nie dał mu zielonego światła, za to cztery lata później konserwatyści wystawili go w elekcji deputowanych do Izby Gmin. Przegrał. A porażkę najwyraźniej przemyślał: rok później pojawił się na małych ekranach w jednym z odcinków cieszącego się sporą popularnością telewizyjnego show „Have I Got News For You”. Wkrótce później zaczęto go zapraszać do innych show, z legendarnym motoryzacyjnym „Top Gear” na czele. U schyłku lat 90. Johnson był już rozpoznawany na ulicy.
I w 2001 r. zdobył upragniony mandat. „Wybór Borisa Johnsona potwierdza tylko narastającą słabość torysów do celebrytów biorących górę nad drętwą małością polityki. Johnson, przy wszystkich swoich talentach, nie upiększy żadnego przyszłego gabinetu konserwatystów. W rzeczy samej nie jest on znany z nadzwyczajnego zainteresowania poważnymi sprawami politycznymi, trudno wyobrazić sobie, jak zaharowuje się przy administracyjnych szczegółach pracy w charakterze wiceministra spraw społecznych” – wytykał bezlitośnie były pryncypał Borisa w „The Daily Telegraph”, znany publicysta i historyk Max Hastings.
Johnson nie błyskał zbytnio jako deputowany, za to odreagowywał stres i podbudowywał wizerunek, stając się najbardziej znanym rowerzystą Londynu, płynął od skandaliku do skandaliku i pisywał książki, w tym sfabularyzowaną quasi-biografię konserwatywnego deputowanego pod charakterystycznym tytułem „72 dziewice: komedia pomyłek”. Wyborcy nagrodzili go w 2005 r. kilkoma tysiącami głosów więcej. Jego kandydaturę na burmistrza Londynu dwa lata później koledzy z partii potraktowali na początku jako żart – ale ze względu na wycofanie się „realnego” kandydata torysów z wyścigu z walczącym o reelekcję Kenem Livingstone’em stanęło na tym, że zastąpi go Boris. A ten wygrał, kilkuprocentową co prawda, ale przecież wystarczającą przewagą.
W tym miejscu można by ponownie przepisać cytat z Hastingsa. Jako burmistrz – już dwie kadencje – Johnson robi wrażenie bardziej stylem niż decyzjami. Z tych drugich można by wymienić zakaz spożycia alkoholu w metrze i autobusach, wprowadzenie systemu wypożyczania miejskich rowerów i budowę infrastruktury dla rowerzystów. Reszta kręci się sama.
Burmistrz ma zatem czas i na gospodarskie przejazdy rowerowe ulicami miasta (w sumie nic nowego, Livingstone z upodobaniem jeździł londyńskim metrem), i na pogawędki z londyńczykami, a wreszcie na pisanie książek. Ostatniego lata zaakceptował propozycję napisania biografii Williama Szekspira za, bagatela, pół miliona funtów. Ale w księgarniach można znaleźć i biografię Churchilla jego autorstwa. – Mam więcej wspólnego z leniwcem niż z Winstonem Churchillem. Ale jego nie sposób porównać do żadnego ze współczesnych polityków. Im więcej o nim czytałem, tym większy miałem dla niego podziw. Ta jego energia, literacka płodność, zdolność do pracy non stop, to niewiarygodne – odpowiadał na pytania o paralele między legendarnym premierem a sobą samym. Oddając znów głos złośliwym: w samym wstępie książki kilkudziesięciokrotnie pisze o sobie samym, więc pytania nie są bezzasadne.
Przywództwo albo aut
– Ma to coś w wyglądzie – ucinał krótko australijski spin doctor Lynton Crosby, który dwukrotnie poprowadził kampanię Johnsona w walce o stanowisko burmistrza. No właśnie, ten detal nie jest tu przypadkowy. Johnson jest politykiem, który cieszy się popularnością, od czasu do czasu – olbrzymią. A jednocześnie jest politykiem pozbawionym zaplecza. Gdy wprowadzał się do londyńskiego ratusza, pół roku zajęło mu kompletowanie ekipy. Z jednej strony daje mu to poczucie niezależności od torysów i Camerona (który skądinąd zaakceptował jego kandydaturę na ten urząd). Jednocześnie jednak jego pozycja jest krucha i jeśli Johnson realnie myśli o zajęciu miejsca Camerona w przyszłości, takie zaplecze będzie musiał zbudować. Zwłaszcza że w rywalizacji o schedę po Cameronie zapowiadającym rezygnację w 2020 r. ma silnego konkurenta: kanclerza skarbu George’a Osborne’a. Polityka, który na brak popularności, kompetencji i poparcia w partii nie może narzekać.
Ale tu otwiera się kolejna „rynkowa szansa”. Według badań Luke’a Moore’a, politologa z Uniwersytetu Oksford, przynajmniej co trzeci deputowany Partii Konserwatywnej sympatyzuje – mniej lub bardziej gorąco – z ideą wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Przez pięć lat, począwszy od 2010 r., Moore wypytywał torysów o ich poglądy. Na podstawie tych wywiadów podzielił 304 deputowanych na pięć grup. Pierwsza to „eurofile” – zaledwie 31 osób nastawionych do Unii entuzjastycznie. Druga to „agnostycy”, 26 deputowanych, którzy na pytania o UE wzruszają ramionami lub nie ujawniają poglądów. Trzecia to „miękcy eurosceptycy” – praktycznie należy do niej co drugi torys z Izby Gmin, w tym Cameron i Osborne, w sumie to 149 osób – którzy pozostaliby w UE pod pewnymi warunkami. I wreszcie silna grupa „potencjalnych odchodzących” (potential leavers), 64 polityków, dla których jedynym argumentem na rzecz Unii byłaby – bardzo korzystna z perspektywy Królestwa – renegocjacja statusu kraju. Listę zamykają zwolennicy bezwarunkowego Brexitu (withdrawalists) w liczbie 34. Gra toczy się więc o dobrą setkę szabel.
– Tylko że ja nie jestem outerem – zwierzył się podobno kilka dni przed wystąpieniem dla dziennikarzy Johnson (outer to w politycznym języku na Wyspach synonim withdrawalisty). Nic to. – Decyzja Borysa o przyłączeniu się do kampanii na rzecz wyjścia z UE oznacza jedno: że uważa, iż jest najlepszym kandydatem na następnego szefa rządu – ucina lapidarnie Sonia Purnell. W tej grze najpierw zdobywa się setkę szabel zdeklarowanych sceptyków, a gdy Cameron złoży wcześniejszą dymisję (w przypadku Brexitu), na fali sukcesu i nastrojów szturmem bierze się resztę partii. – To nie jest gracz zespołowy. Jest liderem i albo partia oraz kraj pogodzą się z jego przywództwem, albo wyląduje na kompletnym aucie – twierdzi Andrew Gimson. – Myślę, że Boris boleśnie odczuwa upływ czasu. Jest dwa lata starszy od Camerona, a więc jeśli nie teraz, to kiedy? Nie wydaje się prawdopodobne, by kiedykolwiek miał lepszą sposobność – podsumowuje.
Na Wyspach to żadna nowość – szefowie rządów od dobrych kilkudziesięciu lat kończą swoje kariery bardziej pod presją partyjnych rywali niż adwersarzy z innych partii. Margaret Thatcher wykończył jej zastępca Michael Heseltine, przewodzący kręgowi ministrów mocno umęczonych już coraz bardziej histerycznym stylem zarządzania Żelaznej Damy (na dodatek Heseltine był przedstawicielem tej generacji torysów, która była mocno proeuropejska). Z kolei Tony Blair w drodze do władzy wystawił swojego politycznego mentora Gordona Browna: zawalczył o przywództwo laburzystów, wiedząc, że i Brown ma na nie chrapkę. Potem z kolei przez lata zwodził Browna obietnicami, że wkrótce ustąpi mu miejsca na urzędzie. Gdy w końcu do tego doszło, laburzyści mieli już tak niskie notowania, że przegraliby z każdym.
Dżokeje rywalizują, konie idą łeb w łeb
Z naukowego punktu widzenia kalkulacje Johnsona są całkowicie zrozumiałe. Zgodnie z badaniami Luke’a Moore’a profil eurosceptycznie usposobionych deputowanych jest następujący: mężczyźni, z wykształceniem w placówkach państwowych i odbytą służbą wojskową, często od niedawna w parlamencie, reprezentujący okręgi, w których panuje stosunkowo wysokie bezrobocie lub jest stosunkowo wysoki odsetek emerytów. Eurosceptycy przeciwstawiają się aborcji czy małżeństwom homoseksualistów, za to wspierają przywrócenie kary śmierci. „The Tory right” – pisują o nich media, „prawica torysów”.
Za nimi – ale też za Partią Niepodległościową Nigela Farage’a – stoją masy. Według opublikowanych w tym tygodniu wyników badań opinii publicznej, przeprowadzonych przez ośrodek YouGov dla redakcji dziennika „The Times”, 38 proc. ankietowanych opowiada się za wyjściem z Unii Europejskiej. Niemal tyle samo – 37 proc. – zagłosowałoby za pozostaniem w strukturach europejskich. Obie strony politycznego sporu mają jeszcze spory margines potencjalnych zwolenników do pozyskania, gdyż co czwarty Brytyjczyk nie ma na ten temat wyrobionego zdania albo zapowiada, że nie weźmie udziału w głosowaniu.
Cóż, dla Camerona to szczęście w nieszczęściu – jeszcze kilka tygodni wcześniej przewaga outerów w sondażach była znacznie wyraźniejsza, sięgała 45 proc. Szef rządu mógłby sobie pozwolić na westchnienie ulgi, zwłaszcza że publiczne wystąpienia Borisa Johnsona czy sekretarza sprawiedliwości Michaela Gove’a nie odbiły się specjalnym echem. Z drugiej jednak strony, nastroje mogą się diametralnie zmieniać praktycznie z dnia na dzień – tak było choćby w przypadku niedawnego referendum na temat niepodległości Szkocji: w ostatnich tygodniach przed ostatecznym głosowaniem zwolennicy i przeciwnicy tej koncepcji szli praktycznie łeb w łeb.
W sukurs Cameronowi przyszli szefowie największych korporacji biznesowych na Wyspach. W opublikowanym we wtorek na łamach gazety „The Times” liście otwartym prezesi kilkudziesięciu największych spółek na londyńskim parkiecie – w tym Vodafone, Marks & Spencer czy BT – przestrzegli, że wyjście Królestwa ze struktur unijnych odbije się na poziomie inwestycji na Wyspach, a także interesach brytyjskich firm. Ponure przepowiednie dotyczące konsekwencji Brexitu formułują też politycy z zagranicy, nie tylko europejscy, ale i np. z Indii. Z kolei przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz zdążył już zasugerować, że gdyby w czerwcowym referendum Brytyjczycy „wybrali wolność”, można by rozważyć... drugie referendum.
Paradoksalnie, to woda na młyn Johnsona i innych eurosceptyków. „To życiowa szansa na to, by naprawdę zmienić relacje Brytanii z Europą” – pisał Johnson w specjalnym artykule opublikowanym w tym tygodniu w „The Daily Telegraph”, swojej dawnej redakcji. „To jedyna możliwość, jaką kiedykolwiek będziemy mieli, by pokazać, jak bardzo zależy nam na tym, by rządzić się samemu. Głos za pozostaniem w UE będzie w Brukseli odebrany jako zielone światło dla większego federalizmu i dla erozji demokracji” – puentował. Cóż, wypowiedź Schulza z powodzeniem można podciągnąć pod „brak szacunku dla demokracji”, list poparcia sygnowany przez topowych menedżerów – jako samoobronę nielicznych beneficjentów obecności Królestwa w Unii Europejskiej. Dla Johnsona i Farage’a ani eurokraci, ani biznesowy establishment nie są targetem. Są nim za to wyspiarze na wzór elektoratu eurosceptycznych konserwatywnych deputowanych z badań Moore’a: bezrobotni, być może zubożeni przez kryzys (który i tak przez Wyspy przetoczył się stosunkowo łagodnie), reprezentujący tradycyjny brytyjski izolacjonizm, z nutką wyższości wobec kontynentu. „Mgła nad kanałem La Manche. Kontynent odcięty od świata” – donosił pół wieku temu na pierwszej stronie dziennik „The Times”. Dziś outerzy chętnie zobaczyliby ten sam nagłówek.