Od początku kryzysu na granicy polsko-białoruskiej w rodzimej debacie nie brakuje porównań do sytuacji na Litwie. Na naszych sąsiadów, którzy wcześniej poczuli na sobie skutki działań Łukaszenki, powołują się politycy (zarówno partii rządzącej, jak i opozycyjni), publicyści i zwykli użytkownicy mediów społecznościowych.

Czasem czytając ich komentarze, można odnieść wrażenie, że niewiele zmieniło się od czasów, gdy Bolesław Prus pisał w „Tygodniku Ilustrowanym” (1907 r.), że „choć trochę oświecony Polak nie potrzebuje wyjeżdżać na Litwę w celu poznania jej. On ją zna prawie od dzieciństwa, a nawet dawniej, chyba z jakichś przedbytowych czasów!”.
I tak wśród polityków opozycyjnych i w środowiskach krytycznych wobec władz popularna jest opinia, że na Litwie (inaczej niż w Polsce) media mogą swobodnie pracować na granicy – muszą tylko pobrać przepustki. Jednak system przepustek na Litwie wcale nie funkcjonuje bez problemów. O ile w Polsce ograniczenia wynikały z wprowadzenia stanu wyjątkowego, o tyle na Litwie od początku sierpnia obowiązywał niepisany zakaz relacjonowania przez media sytuacji w strefie przygranicznej. Został on wprowadzony wkrótce po tym, gdy Litwa zaczęła stosować wobec migrantów push-backi. Jedynym źródłem informacji o sytuacji na granicy były lakoniczne raporty dobowe litewskiej straży granicznej.
Zakaz uzasadniano tym, że zdjęcia i nagrania z granicy mogą zostać potem wykorzystane przez wrogą (białoruską, a zapewne i rosyjską) propagandę. Litewscy dziennikarze zbuntowali się dopiero po miesiącu. 6 września w mediach pojawił się apel o wpuszczenie dziennikarzy do strefy przygranicznej. Poparły go wszystkie najważniejsze portale, stacje i agencje, w tym – co znamienne – także media publiczne. MSW i straż graniczna poszły na ustępstwa, a na głównych portalach wkrótce ukazały się obszerne relacje z pracy funkcjonariuszy. Jak się jednak okazało, dziennikarze nadal nie mogą rejestrować procedury zawracania cudzoziemców – znów ze względów bezpieczeństwa.
Współpraca litewskich władz z mediami nie układa się więc tak gładko, jak wynikałoby to z wypowiedzi polskich polityków. System zezwoleń teoretycznie działa, ale praktyka bywa różna. I dotyczy także dziennikarzy zagranicznych. O niewpuszczeniu na granicę przez litewskie służby informował na Twitterze korespondent Czeskiej Telewizji Lukáš Mathé. Z kolei litewski reporter Vidmantas Balkūnas, jeden z niewielu, którzy na bieżąco zajmują się tematem kryzysu migracyjnego, opisywał na portalu 15min.lt, jak funkcjonariusze straży granicznej przez 40 minut sprawdzali jego dokumenty, w praktyce uniemożliwiając mu realizację reportażu.
Ale Litwa jest też kontrprzykładem dla rządzących, którzy piętnując krytykującą poczynania władz opozycję, twierdzą, że na Litwie opozycja stanęła w jednym szeregu z rządzącymi.
Ponadpartyjne porozumienie w kwestiach bezpieczeństwa czy polityki zagranicznej nie jest na Litwie niczym nowym. Tak było np. po rosyjskiej agresji na Ukrainę w 2014 r. Na Litwie znacznie łatwiej o kompromis między rządzącymi a opozycją. Podziały polityczne nie są tak oczywiste jak w Polsce. Temperatura sporu jest niższa, oskarżenia o zdradę czy faszyzm należą do rzadkości.
Przy mniejszej polaryzacji i ugruntowanej tradycji kompromisu łatwiej o międzypartyjną zgodę. Ale litewskiej rzeczywistości daleko do wizji jednego szeregu, w którym stają rząd i opozycja. Opozycja faktycznie poparła i budowę ogrodzenia (nie muru) na granicy z Białorusią, i wprowadzenie stanu wyjątkowego w strefie przygranicznej. Ale poszczególne działania władz spotykają się z krytyką. Były premier Saulius Skvernelis, a dziś lider opozycyjnej frakcji „W imię Litwy”, jeszcze na początku sierpnia domagał się dymisji szefowej MSW Agnė Bilotaitė, zarzucając jej brak doświadczenia, a sposób zarządzania kryzysem nazywał „spóźnionym, rozproszonym i chaotycznym”.
Reagując na kryzys na granicy, litewskie władze podjęły zdecydowane, ale kontrowersyjne działania, m.in. stosując push-backi i ograniczając dostęp mediów do informacji, wreszcie – wprowadzając stan wyjątkowy na granicy (od 10 listopada). Ale kwestia przestrzegania standardów nie spadła z politycznej agendy. ©℗