Nowa ordynacja wyborcza do Senatu pokazała, że polska polityka może być prowadzona poważnie
Aby stać się poważną siłą w parlamencie przy ordynacji większościowej, nie wystarczy wznosić antykościelnych haseł lub należeć do mniejszości seksualnej. Co więcej, nie wystarczy też utworzenie ruchu prezydentów miast, który nie ma programu, a spaja go jedynie perspektywa zasiadania w dużym gabinecie. Do sukcesu potrzeba szerokiego zaplecza. To, co prawda, wzmacnia najsilniejszych, ale powoduje stabilność władzy.
Jednomandatowe okręgi wyborcze to polityczny darwinizm w czystej postaci. Konkurencję są w stanie przetrwać wyłącznie osobniki najsilniejsze. Aby dojść na szczyt, trzeba najpierw wiele razy przegrać. Przekonał się o tym Winston Churchill, który zanim został premierem, kilkukrotnie przegrywał w swoich okręgach.
To go nie tylko zahartowało psychicznie, nie tylko nauczyło, że z każdej porażki można się podnieść, ale również zmusiło do wykonywania innych zawodów. Przez to polityk nie traci kontaktu ze światem realnym, w którym ludzie zderzają się z prawdziwymi problemami.
Aby po przegranej wrócić do parlamentu, polityk musi uzyskać poparcie nie tylko partyjnego lidera i jego otoczenia, ale jeszcze przyciągnąć środowiska i zdobyć zaufanie obywateli.
Początki takiego mechanizmu mieliśmy już w tych wyborach. Z Senatu wypadł Zbigniew Romaszewski – legenda antykomunistycznej opozycji. Ten szanowany powszechnie polityk wygrywał wybory do wyższej izby parlamentu od upadku komunizmu. Nawet w czasach gdy jedynym prawicowym ugrupowaniem w Sejmie był utworzony przez Lecha Wałęsę Bezpartyjny Blok Wspierania Reform. Aby go pokonać, Platforma i lewica wystawiły wspólnego kandydata – Marka Borowskiego. W efekcie Romaszewski wspierany głównie przez jedno środowisko przegrał. Gdyby PO i SLD wystawiły osobnych kandydatów, głosy na Borowskiego najprawdopodobniej rozproszyłyby się i Romaszewski nadal zasiadałby w Senacie.
Kolejnym przykładem jest porażka prof. Leona Kieresa, który również ma wspaniały życiorys. W PRL-u był działaczem opozycji, później tworzył samorządy, był pierwszym prezesem Instytutu Pamięci Narodowej. W poprzednich wyborach w cuglach zdobył mandat senatora. Przez ostatnią kadencję oderwał się jednak od wyborców. Trudno wskazać wprost jego zasługi dla lokalnej społeczności. Przegrał starcie ze znanym i dobrze odbieranym we Wrocławiu wiceprezydentem miasta Jarosławem Obremskim, który jest jedynym przedstawicielem w parlamencie Obywateli do Senatu. Obremskiemu pomogło oczywiście wsparcie popularnego w stolicy Dolnego Śląska Rafała Dutkiewicza, ale jego siłą jest brak przywiązania do jednego środowiska. Był on członkiem Platformy, jednak odszedł z niej i może reprezentować szerszą grupę obywateli.
Okręgi jednomandatowe mają jeszcze jedną zaletę – przegrani będą dokładnie rozliczać wygranych. Im mniejsza różnica między konkurentami, tym większa szansa na rewanż. Dlatego Dorota Chudowska z PiS, która w okręgu legnickim 301 głosami pokonała Jacka Głomba z PO, przez cztery lata będzie musiała bardzo się starać, by w przyszłym głosowaniu to jej nie zabrakło kilkuset głosów. Presja działa na polityków mobilizująco.
Gdyby wybory większościowe wprowadzić także w Sejmie i gdyby powtórzył się tam w przybliżeniu wynik z Senatu, mielibyśmy sytuację wyjątkowo jasną. Wiadomo, kto ma władzę i kto za nią odpowiada. Jakakolwiek formacja, która chciałaby nawiązać rywalizację ze zwycięzcami dzień po wyborach, musiałaby zacząć pracować nad stworzeniem programu akceptowanego przez wiele środowisk, a nie tylko przez jedno. A ugrupowania typu Samoobrona czy Ruch Palikota nigdy nie miałyby szans na odgrywanie znaczącej roli w państwie.