Forsowany przez Francję rząd gospodarczy w ramach szczytów państw eurolandu to stara gaullistowska wizja Europy rządzonej przez szefów państw, gdzie KE jest tylko sekretariatem. Dla Polski to niebezpieczne: przyszłość UE będzie się ważyć bez niej w eurolandzie.

Prezydentowi Francji Nicolasowi Sarkozy'emu udało się przekonać kanclerz Angelę Merkel do starego, forsowanego od lat francuskiego pomysłu formalizacji szczytów przywódców strefy euro. Merkel jeszcze rok temu mówiła, że nie chce dzielić Europy, pozostawiając kraje jak Wielka Brytania, czy Polska poza głównym nurtem. Kłopoty euro oraz obietnica Sarkozy'ego, że nie będzie forsować idei euroobligacji, którym Niemcy są przeciwne, sprawiły, że Merkel ustąpiła.

"To stara koncepcja de Gaulle'a, by kierować Europą poprzez szefów państw i rządów, gdzie Komisja Europejska jest zaledwie sekretariatem, a rola parlamentów jest możliwie jak najbardziej abstrakcyjna" - mówi PAP niemiecki ekspert z paryskiego think tanku ECFR Thomas Klau. Koncepcja de Gaulle'a zawarta była w tzw. Planie Foucheta z 1961 roku w sprawie politycznej unii państw opartej na współpracy międzyrządowej.

"Francuzi nigdy nie porzucili gaullistowskiej wizji rządzenia Europą przez kolegium szefów rządów" - ocenia w rozmowie z PAP prof. Xavier Delcourt z Uniwersytetu Roberta Schumana w Strasburgu. De Gaulle, jak przypomniał Timothy Garton Ash w swej książce "Free world", był niechętny dzieleniu się większą suwerennością, niż to niezbędne, z KE. "Jego Europa miała być - tak bardzo jak to możliwe - międzyrządowa, a nie ponadnarodowa" - pisze Ash. Pozycja Francji miała być zabezpieczona poprzez obsadę unijnych instytucji. "To nie przypadek - dodał - że na początku XXI wieku wnuk de Gaulle'a, Pierre de Boissieu, pociągał za sznurki w międzyrządowym sercu UE", będąc sekretarzem generalnym Rady UE, czyli instytucji reprezentującej rządy.

Zdaniem Delcourta najnowsze propozycje Sarkozy'ego są nie do zaakceptowania dla innych państw euro, "bo za tą wizją idzie dyktat francusko-niemiecki", ale też dla nowych państw UE, jak Polska. "To jasne, że Europa, którą dziś proponują Francja i Niemcy, nie jest Europą, do jakiej weszli. Te propozycje nie mogą być więc dobrze przyjęte" - dodaje. Decyzja państw strefy euro ws. propozycji "rządu gospodarczego" i powołania Hermana Van Rompuya na jego szefa ma zapaść na październikowym szczycie, ale zdaniem Delcourta "to nie jest jeszcze przesądzone".

"Zawartość tych propozycji jest zupełnie niejasna i raczej przygotowałbym się na pogłębienie chaosu aniżeli pogłębienie integracji" - przewiduje.

Ale Polacy powinni się tym "chaosem" niepokoić. Przyszłość Unii Europejskiej rozstrzyga się bowiem teraz, ale w strefie euro. "Ci, co nie są jej członkami muszą zdać sobie sprawę, że o ich przyszłości decyduje się teraz wewnątrz szczytów bilateralnych i potem szczytów euro, na które nie są zaproszeni. To nie do zaakceptowania" - uważa Delcourt. Paradoksalnie odbywa się to za polskiej prezydencji w Radzie UE.

Polski minister finansów Jacek Rostowski wydaje się na razie bagatelizować propozycje francusko-niemieckie, nazywając je "odgrzewanym kotletem", a szczyty przywódców euro nieformalnymi spotkaniami przy kawie. Słusznie przypomniał, że ich formalizacja wymaga zmiany traktatu. Natomiast premier Donald Tusk akcent krytyki położył na słabość propozycji, które jego zdaniem powinny iść znacznie dalej, by zapewnić stabilność euro. Premier zauważył jednak, że Polskę czeka teraz nowa debata o UE: "My ten dylemat wspólnie też będziemy musieli rozwiązać: czy chcemy skutecznych rządów gospodarczych w Europie, w tym strefie euro, za cenę zawsze bez wyjątku redukcji w pewnych obszarach samodzielności państw europejskich, czy chcemy rozluźnienia tej dyscypliny i słabości gospodarczej Europy w wymiarze zarządzania - za cenę obrony praw państw narodowych" - powiedział premier w Sejmie.

Jeśli kryzys wymusi na państwach euro skok ku głębokiej integracji gospodarczej, to Polska będzie starać się o wejście do zupełnie innej strefy euro. Będzie wówczas to oznaczać nie tylko utratę suwerenności monetarnej, ale też budżetowej. Dlatego kwestia wejścia do euro wymagać będzie nowej, głębszej debaty w takich krajach jak Polska, Węgry czy Czechy. Zwłaszcza, że nowe zasady, w tym nadzór makroekonomiczny, zostaną wzmocnione i określone zanim Polska do niej wejdzie. Poza obecnymi kryteriami z Maastricht (o trzymaniu w ryzach deficytu, długu i inflacji), można sobie wyobrazić kryterium alokacji krajowych środków budżetowych - ile na edukację czy transport.

Na razie jednak, jak zgodnie ocenili eksperci, hucznie przedstawionemu przez Merkel i Sarkozy'ego pomysłowi stworzenia tzw. rządu gospodarczego brakuje treści. Jedyny konkret to to, że Rada przywódców 17 państw euro spotykałaby się przynajmniej dwa razy w roku. Zmylić nie dały się też rynki finansowe i nazajutrz zareagowały kolejnymi spadkami na giełdach.

"Jak ktoś mówi +rząd+, to powinien mówić +budżet+. Kto mówi budżet, niech mówi o zdolnościach do zbierania podatków" - zauważa Thomas Klau z ECFR. Tymczasem, ani Sarkozy ani Merkel na razie o niczym takim nie mówią, bo nie są gotowi na tak daleką utratę suwerenności.

Jak zauważył lider liberałów Guy Verhofstadt, politykę gospodarczą, a więc finansową, budżetową i podatkową realizuje się na co dzień, a nie dwa razy w roku na spotkaniach szefów państw. Jego zdaniem tę rolę należy powierzyć KE, a nie przywódcom. Zdanie to podziela Klau. "Przywódcy razem nie są zdolni wypracować długoterminowo spójnych polityk i je wdrażać, co udowodniły dotychczasowe szczyty" - powiedział. Fakt, że będą się częściej spotykać nic tu nie zmieni. Przywódcy państw są uzależnieni od różnych kalendarzy wyborczych; należą do różnych partii, rządzą sami albo w koalicjach. Takie szczyty przywódców, apeluje Klau, muszą być zintegrowana z życiem instytucjonalnym i demokratycznym UE, strefy euro i jej członków - z silną rolą KE i PE.

Zamiarem Sakozy'ego jest "marginalizacja" KE

Tylko że zamiarem Sakozy'ego jest właśnie "marginalizacja" KE. W Brukseli już spekuluje się, że to przy Radzie powstanie sekretariat ekspertów "rządu gospodarczego". Dlatego dziwi, że przewodniczący KE Jose Barroso pozytywnie ocenił wyniki spotkania Merkel i Sarkozy'ego, przyznając de facto rację swym krytykom, że KE jest słaba, działa pod dyktando stolic i nie korzysta wystarczająco z prawa do inicjatywy, które daje jej traktat.

Sens nowej instytucji "rządu gospodarczego" strefy euro podważył natomiast były przewodniczący KE Jacques Delors, też Francuz, ale socjalista i reprezentujący zgoła inny nurt integracji europejskiej niż de Gaulle i Sarkozy. "O czym my mówimy? O nowej instytucji międzyrządowej służącej temu, by zademonstrować minimum współpracy i ograniczyć jakikolwiek transfer suwerenności (ze stolic do Brukseli)? W takiej formie to niczemu innemu nie służy" - powiedział Delors w wywiadzie dla dziennika "Le Soir".

Francja naciska, by "rząd gospodarczy" dotyczył tylko 17 członków strefy euro

Ale pytanie o zacieśnianie współpracy gospodarczej pozostało, bo postępujący kryzys zadłużenia udowodnił, że kraje, które łączy wspólna moneta muszą zacieśniać polityki gospodarcze i budżetowe. Miał temu służyć Pakt Euro Plus, do którego Polska przystąpiła, mimo że nie jest w euro. To dowodzi, że Polska widzi swe miejsce w głównym nurcie UE. Tym razem Francja naciska, by "rząd gospodarczy" dotyczył tylko 17 członków strefy euro, gdzie łatwiej jej utrzymać silną pozycję niż w gronie całej Unii "27". "Francja nie pogodziła się z rozszerzeniem i przesunięciem środka ciężkości na wschód. Wydaje się, że złą wiadomością była dla niej poprawa stosunków na linii Berlin-Warszawa" - rozważa w rozmowie z PAP pragnący zachować anonimowość polski dyplomata.